– Wierzę, bo to niedorzeczność.
9
Diane od godziny siedziała przy swoim biurku, kiedy nagle drzwi gwałtownie się otworzyły i zamknęły. Podniosła oczy, zastanawiając się, kto mógł wejść w ten sposób bez pukania. Spodziewała się, że zobaczy przed sobą Xaviera albo Lisę Ferney.
Nie zobaczyła nikogo.
Zdezorientowana wpatrywała się w zamknięte drzwi. W pokoju słychać było kroki. Ale pokój był pusty... Szaroniebieskie światło wpadające przez okno z mlecznego szkła oświetlało tylko ścianę pokrytą tapetą i metalowy regał. Kroki ucichły, ktoś odsunął krzesło. Inne kroki – Diane rozpoznała damskie obcasy – także się zatrzymały.
– Jak się dziś mają pacjenci? – rozległ się głos Xaviera.
Diane spojrzała na ścianę. Obok znajdował się gabinet psychiatry, to stamtąd dochodziły dźwięki. Ale przecież pomieszczenia dzielił gruby mur. Nie minęło pół sekundy i zrozumiała. Jej wzrok spoczął na otworze wentylacyjnym w rogu pod sufitem.
– Nerwowi – odpowiedziała Lisa Ferney. – Wszyscy mówią tylko o tej historii z koniem. Można powiedzieć, że ich to podnieca.
Dziwne zjawisko akustyczne sprawiało, że każde słowo, każda sylaba wypowiedziana przez szefową pielęgniarek były doskonale słyszalne.
– Jeśli będzie trzeba, zwiększcie dawki – powiedział Xavier.
– Już to zrobiliśmy.
– Bardzo dobrze.
Mogła uchwycić najdrobniejszy szczegół, najmniejsze załamanie głosu – nawet wtedy, gdy rozmowa przechodziła w szept. Zastanawiała się, czy Xavier o tym wie. Prawdopodobnie nigdy tego nie zauważył. Przed Diane nikt nie korzystał z tego pokoju, a ona nie robiła dużo hałasu. Może nawet dźwięki przechodziły tylko w jedną stronę. Zajmowała zakurzony pokoik o wymiarach cztery metry na dwa, który wcześniej był graciarnią – w kącie nadal stał stos pudełek, w których mieściło się archiwum. Pachniało kurzem i czymś jeszcze. Nieokreślony nieprzyjemny zapach. Nic nie pomagało prowizorycznie wstawione biurko, komputer i fotel – efekt był taki sam, jakby ktoś urządził sobie gabinet w pomieszczeniu na odpady.
– A co myślisz o tej nowej? – zapytała Élisabeth Ferney.
Diane wstała i nadstawiła uszu.
– A ty co o niej myślisz?
– Nie wiem i to jest właśnie problem. Pomyślałeś, że w związku z tym koniem na pewno pojawi się tu policja?
– I co?
– Będą wszędzie węszyć. Nie boisz się?
– Czego? – zapytał Xavier.
Cisza. Diane wyciągnęła szyję w stronę otworu wentylacyjnego.
– Czego miałbym się bać? Nie mam nic do ukrycia.
Ale w tonie głosu psychiatry, mimo że dochodził przez otwór wentylacyjny, dało się wyczuć coś wręcz przeciwnego. Nagle Diane poczuła się bardzo nieswojo. Mimo woli podsłuchiwała właśnie rozmowę, która przybierała skrajnie niepokojący i zaskakujący obrót. Sięgnęła do kieszeni kitla po telefon komórkowy i czym prędzej go wyłączyła, jakkolwiek niewielkie było ryzyko, by ktoś do niej zadzwonił.
– Na twoim miejscu zadbałabym o to, żeby zobaczyli jak najmniej – stwierdziła pielęgniarka. – Zamierzasz im pokazać Juliana?
– Wyłącznie jeśli o to poproszą.
– W takim razie może powinnam go odwiedzić.
– Tak.
Diane usłyszała szelest za ścianą. Znowu cisza.
– Przestań – odezwał się po chwili Xavier. – To nie jest dobry moment.
– Jesteś taki spięty, mogłabym ci pomóc.
Głos naczelnej pielęgniarki dobiegający z otworu wentylacyjnego brzmiał uwodzicielsko i pieszczotliwie.
– Cholera, Liso... gdyby ktoś tu wszedł...
– Ty świntuchu, odpalasz na ćwierć obrotu.
– Liso. Liso, proszę... Nie tutaj... O mój Boże, Liso...
Diane poczuła, że jej policzki oblewa gwałtowny rumieniec. Od jak dawna Xavier i Lisa byli kochankami? Psychiatra był w Instytucie dopiero od sześciu miesięcy. Potem przypomniała sobie, że przecież ona i Spitzner... Nie potrafiła zobaczyć tego w tym samym świetle. Może to sprawa tego miejsca, w którym popędy, nienawiści, psychozy, napady wściekłości, manie bulgotały jak trująca zupa – w każdym razie w tej wymianie słów było coś głęboko niezdrowego.
– Chcesz, żebym przestała, tak? – zamruczała Lisa Ferney za ścianą. – Powiedz to. No, powiedz, żebym przestała.
– Nieeeeee...
– Jedźmy już. Obserwują nas.
Zapadł zmrok. Teraz to Ziegler odwróciła głowę i zobaczyła stojącego w oknie Lombarda. Był już sam.
Uruchomiła silnik i skręciła w aleję. Kraty otwarły się przed nimi tak jak poprzednio. Servaz spojrzał we wsteczne lusterko. Wydawało mu się, że w coraz bardziej malejącym oknie widzi oddalającą się postać Lombarda.
– A odciski palców, inne próbki? – zapytał.
– Na razie nie ma nic przekonującego. Są setki odcisków palców i różnych śladów. To robota na wiele dni. Jak dotąd wygląda na to, że wszystkie należą do personelu. Ten, kto to zrobił, używał rękawiczek, to oczywiste.
– A jednak zostawił na szybie trochę śliny.
– Myśli pan, że to jakiś jego komunikat?
Na chwilę oderwała wzrok od drogi i spojrzała na niego.
– Wyzwanie... Kto wie? – powiedział. – W tej sprawie niczego nie można odrzucać.
– Albo banalny przypadek. To się zdarza częściej, niż się zdaje. Wystarczy, że kichnął w pobliżu szyby.
– Co pani wie o tym Hirtmannie?
Ziegler włączyła wycieraczki. Z ciemnego nieba coraz gęściej leciały płatki śniegu.
– To dobrze zorganizowany zabójca. Nie morduje w szale czy psychozie, jak niektórzy pacjenci Instytutu. To straszny, zboczony psychopata, społeczny drapieżca, niezwykle inteligentny i przerażający. Został skazany za zabójstwo swojej żony i jej kochanka w potwornych okolicznościach, ale oprócz tego jest też podejrzany o zamordowanie prawie czterdziestu innych osób. Wyłącznie kobiet. W Szwajcarii, w Sabaudii, w północnych Włoszech, w Austrii... W sumie w pięciu krajach. Ale nigdy się nie przyznał. I nie zdołano mu niczego udowodnić. Nawet po tej sprawie z żoną nigdy nie udałoby się go złapać, gdyby nie zbieg okoliczności.
– Wygląda na to, że dobrze pani zna jego akta.
– Interesowałam się nim trochę w wolnych chwilach szesnaście miesięcy temu, kiedy przewozili go do Instytutu Wargniera. Prasa o nim pisała przy tej okazji. Ale nigdy go nie spotkałam.
– W każdym razie to wszystko zmienia. Musimy teraz przyjąć hipotezę, że to Hirtmann jest człowiekiem, którego szukamy. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka to się wydaje niemożliwe. Co o nim wiemy? W jakich warunkach jest zamknięty w Instytucie? Te pytania stają się priorytetowe.
Potwierdziła skinieniem głowy, nie przestając wpatrywać się w drogę.
– Musimy się też zastanowić, co powiemy – dodał Servaz. – Nad pytaniami, które mu postawimy. Musimy przygotować tę wizytę. Nie znam jego akt tak dobrze jak pani, ale jedno jest jasne: Hirtmann to nie byle kto.
– Jest jeszcze kwestia ewentualnych wspólników wewnątrz Instytutu – zauważyła Ziegler. – I szczelin w systemie zabezpieczeń.
Servaz przytaknął.
– Bezwzględnie konieczne jest spotkanie robocze. Sprawa nagle się ukonkretniła, ale jednocześnie skomplikowała. Zanim tam pojedziemy, musimy nakreślić wszystkie aspekty problemu.
Ziegler się zgodziła. Instytut stawał się priorytetem – nie mieli jednak wszystkich wymaganych uprawnień ani wszystkich kart w ręku.
– Psycholog przyjeżdża z Paryża w poniedziałek. Jutro w Bordeaux mam referat na temat dotychczasowych ustaleń. Mimo wszystko nie będę go odwoływać z powodu konia! Proponuję, żebyśmy zaczekali z wizytą w Instytucie do poniedziałku.