Выбрать главу

10

W niedzielę 14 grudnia o godzinie 7.45 Damien Ryck, zwany Rico, wybrał się na samotną górską przebieżkę. Dzień był szary i Damien wiedział, że nie ma co liczyć na słońce. Zaraz po przebudzeniu wyszedł na duży taras swojego domu i zobaczył gęstą mgłę spływającą na dachy i ulice Saint-Martin. Wokół górujących nad miastem szczytów chmury malowały ciemne arabeski.

Z powodu tej pogody zdecydował się na krótki odświeżający bieg trasą, którą znał na pamięć. Poprzedniego dnia, a mówiąc dokładniej jeszcze przed kilkoma godzinami, był u przyjaciół na mocno zakrapianej imprezie, podczas której wypalił sporo jointów. Wrócił do domu na miękkich nogach i nie zdejmując ubrania, położył się spać. Kiedy się obudził, po prysznicu, kubku czarnej kawy i kolejnym joincie wypalonym na tarasie uznał, że najlepiej zrobi mu czyste górskie powietrze. Po powrocie Rico zamierzał dokończyć nanoszenie tuszu na podrys – delikatna praca, wymagająca pewnej ręki.

Rico był rysownikiem komiksów.

Wspaniały zawód, który pozwalał mu pracować w domu i utrzymywać się ze swojej pasji. Jego mroczne, czarno-białe komiksy były doceniane przez koneserów. Był coraz bardziej znany w niezależnym światku rysowników. Ten miłośnik pozatrasowego narciarstwa, alpinizmu, kolarstwa górskiego i paralotniarstwa, a także wielki podróżnik uznał Saint-Martin za doskonałe miejsce na rzucenie kotwicy. Wykonywany zawód i nowoczesne narzędzia komunikacji pozwalały mu na życie z dala od Paryża, gdzie znajdowała się siedziba wydawnictwa Infernum, do której jeździł sześć razy w roku. Początkowo mieszkańcy Saint-Martin mieli pewien kłopot z przyzwyczajeniem się do jego karykaturalnie alterglobalistycznej powierzchowności: czarno-żółtych dredów, bandany, pomarańczowego poncho, wielu kolczyków i różowej bródki. Kiedy nadeszło lato, mogli dodatkowo podziwiać kilkanaście tatuaży pokrywających jego niemal anorektyczne ciało: ramiona, ręce, plecy, szyję, łydki, uda... Spod jego szortów i podkoszulków wyłaniały się prawdziwe trójkolorowe dzieła sztuki. A jednak dobrze było znać Rica. Nie tylko dlatego, że był utalentowanym rysownikiem. Był także czarującym facetem, cechującym się ironicznym poczuciem humoru i niebywałą uprzejmością w stosunku do sąsiadów, dzieci i osób w podeszłym wieku.

Tego ranka Rico włożył górskie buty, na słuchawki empetrójki włożył andyjską czapkę i lekkim kłusem wbiegł na szlak, który zaczynał się zaraz za hipermarketem, dwieście metrów od jego domu.

Mgła się nie podnosiła. Na opustoszałym parkingu Rico musiał okrążyć rzędy sklepowych wózków. Gdy znalazł się na ścieżce, wydłużył krok. Za jego plecami dzwony na wieży kościelnej właśnie wybijały ósmą. Miał wrażenie, jakby ich dźwięk dochodził do jego uszu przez kilka warstw waty.

Musiał uważać, by nie skręcić kostki na nierównym podłożu, z którego sterczały korzenie i duże kamienie. Na odcinku dwóch kilometrów ścieżka delikatnie wznosiła się w górę przy akompaniamencie strumienia, który przecinała raz po raz, prowadząc po solidnych kładkach z sosnowych bali. Potem zrobiło się bardziej stromo i Rico poczuł to w kolanach. Mgła trochę się przerzedziła. Zauważył metalowy mostek przerzucony przez potok nieco wyżej, nad huczącym wodospadem. Najbardziej stromy odcinek trasy. Gdy udało się już wspiąć na górę, robiło się niemal płasko. Rico biegł, dawkując wysiłek. Kiedy uniósł głowę, zauważył, że coś wisi na moście. Z metalowej platformy zwisała jakaś torba albo duży przedmiot.

Pochylił głowę, żeby pokonać ostatnie zakosy. Na wysokości mostu wyprostował się. Serce waliło mu z częstotliwością stu pięćdziesięciu uderzeń na minutę. Ale kiedy podniósł oczy, prawie eksplodowało. To nie torba zwisała z mostu – to był człowiek! Rico zamarł. Szok i zadyszka sprawiły, że na moment przestał oddychać. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w ciało i próbował złapać oddech. Ostatnie metry pokonał wolnym krokiem, z rękami na biodrach.

CHOLERA, co to ma być?

W pierwszej chwili trudno mu było zrozumieć, co ma przed sobą. Zastanawiał się, czy nie padł przypadkiem ofiarą halucynacji, wywołanej być może przez nocne ekscesy. Szybko się jednak przekonał, że to nie przywidzenie. Widok był zbyt rzeczywisty, zbyt przerażający. W niczym niepasujący do horrorów, które Rico uwielbiał. To, co miał przed oczami, to był człowiek... nieżywy, nagi, zwisający z mostu!

KURWA MAĆ!!!

Poczuł, jak w jego żyłach rozlewa się lodowate zimno.

Rozejrzał się dookoła i wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu mroźny dreszcz. Mężczyzna nie powiesił się sam, nie popełnił samobójstwa. Oprócz taśmy zaciśniętej na szyi było kilka innych, którymi ciało było przymocowane do metalowej konstrukcji mostu, a na głowę ofiary ktoś założył... kaptur. Nieprzemakalny kaptur zakrywający twarz był częścią peleryny, która zwisała wzdłuż pleców.

KURWA! KURWA! KURWA!

Ogarnęła go panika. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Ten widok sprawiał, że do jego krwi wsączała się trucizna strachu. Był sam w górach, cztery kilometry od jakichkolwiek zabudowań, w miejscu, do którego prowadziła tylko jedna droga – ta, którą się tu dostał.

Tę samą drogę pokonał morderca...

Zastanawiał się, czy zbrodnię popełniono niedawno. Inaczej mówiąc, czy morderca nie znajduje się w pobliżu. Rico z lękiem przeczesał wzrokiem pobliskie skały i zamgloną okolicę. Następnie wziął dwa głębokie oddechy i ruszył w drogę powrotną. Po chwili zbiegał już ścieżką w kierunku Saint-Martin.

Servaz nigdy nie był zbyt wysportowany. Prawdę mówiąc, nie znosił sportu. W żadnej postaci. Na stadionach ani w telewizji. Nie znosił oglądania wydarzeń sportowych w równym stopniu, jak samego uprawiania sportu. Jednym z powodów, dla których nie miał telewizora, był fakt, że w jego opinii w telewizji było za dużo sportu, i to w dodatku bez względu na porę.

Dawniej, to znaczy przez piętnaście lat swojego małżeństwa, zmuszał się jednak do minimum aktywności fizycznej, a mianowicie do trzydziestu pięciu minut biegania – i ani chwili dłużej – w każdą niedzielę. Mimo to, a może właśnie dzięki temu, do trzydziestego ósmego roku życia nie przytył nawet o kilogram i wciąż kupował spodnie w tym samym rozmiarze. Wiedział, czemu zawdzięcza ten cud: miał geny po ojcu, który przez całe życie był szczupły i ruchliwy jak chart – poza samą końcówką, kiedy alkoholizm i depresja zrobiły z niego niemal szkielet.

Ale od czasu rozwodu Servaz zaprzestał wszelkiej aktywności, która choćby w minimalnym stopniu przypominała sport.

W ten niedzielny poranek postanowił wrócić do biegania. Stało się to za sprawą słów, które poprzedniego wieczoru usłyszał od Margot: „Tato, postanowiłam, że letnie wakacje spędzimy razem. We dwoje. Tylko ty i ja. Bardzo daleko od Tuluzy”. Opowiedziała mu o Chorwacji, o jej zatoczkach, górzystych wysepkach, zabytkach i słońcu. Chciała spędzić wakacje jednocześnie rozrywkowo i sportowo: to znaczy rano jogging i pływanie, po południu farniente i zwiedzanie zabytków, a wieczorami tańce albo spacery brzegiem morza. Program był ustalony. Inaczej mówiąc, Servaz miał żywotny interes w tym, by wrócić do formy.

Włożył więc stare, rozciągnięte szorty i T-shirt, na nogi włożył trampki i udał się na błonia nad Garonną. Na zewnątrz było szaro i trochę mgliście. On, który, gdy nie był na służbie, zazwyczaj nie wychylał nosa na zewnątrz przed południem, nagle zdał sobie sprawę, że nad różowym miastem unosi się zadziwiająco spokojna aura, tak jakby w niedzielny poranek nawet łajdacy i idioci robili sobie wolne.

Biegnąc umiarkowanym tempem, przypomniał sobie słowa córki. „Bardzo daleko od Tuluzy”... Dlaczego bardzo daleko od Tuluzy? Znowu miał przed oczami jej smutną i zmęczoną twarz i obudził się w nim niepokój. Czyżby w Tuluzie było coś, przed czym chce uciec? Coś? A może ktoś? Przypomniał sobie o siniaku na jej policzku i nagle ogarnęły go złe przeczucia.