Chwilę później poczuł zadyszkę.
Narzucił sobie zbyt duże tempo...
Zatrzymał się, sapiąc, z rękami na kolanach. Jego płuca płonęły. Koszulka była mokra od potu. Servaz zerknął na zegarek. Dziesięć minut! Wytrzymał tylko dziesięć minut! A miał wrażenie, że biegnie już pół godziny! Psiakrew, był wykończony! Niecałe czterdzieści lat, a wlokę się jak staruszek! – użalał się nad sobą, kiedy w kieszeni jego szortów zabrzęczał telefon.
– Servaz – wydyszał.
– Co się dzieje? – zapytała Cathy d’Humières. – Źle się pan czuje?
– Ćwiczyłem – wycharczał.
– Faktycznie, mam wrażenie, że w pana wypadku to wskazane. Przepraszam, że zakłócam panu niedzielę. Jest coś nowego. Obawiam się, że tym razem nie chodzi o konia.
– Jak to?
– Trup. W Saint-Martin.
Podniósł się.
– Trup? – Ciągle próbował złapać oddech. – Jaki trup? Wiadomo... kto to jest?
– Jeszcze nie.
– Nie miał papierów?
– Nie. Był nagi. Miał na sobie tylko buty i czarną pelerynę.
Servaz czuł się, jakby dostał obuchem w głowę. D’Humières zrelacjonowała mu to, co wiedziała: młody człowiek, który wyszedł pobiegać dookoła jeziora, metalowy most na potoku, ciało zwisające z mostu...
– Skoro wisiał na moście, to może być samobójstwo – rzucił bez przekonania, bo kto chciałby wybierać się na tamten świat w takim stroju.
– Według wstępnych ustaleń to raczej morderstwo. Nie znam więcej szczegółów. Chciałabym się z panem spotkać na miejscu.
Servaz poczuł dotyk zimnej dłoni na karku. Stało się to, czego się obawiał. Najpierw DNA Hirtmanna, a teraz to. Co to znaczy? Czyżby początek jakiejś serii? Tym razem Hirtmann nie mógł się wymknąć z Instytutu. Kto w takim razie zabił mężczyznę powieszonego pod mostem?
– W porządku – odpowiedział. – Zawiadomię Espérandieu.
Powiedziała mu, dokąd ma jechać, i rozłączyła się. Servaz usiadł na pobliskiej ławce. Znajdował się u stóp Pont-Neuf, w parku dzielnicy Prairie des Filtres, którego trawniki łagodnie opadały ku rzece. Wzdłuż Garonny biegało wielu amatorów joggingu.
– Espérandieu – powiedział Vincent.
– Mamy trupa w Saint-Martin.
Cisza. Potem Servaz usłyszał, jak Espérandieu z kimś rozmawia. Głos był zduszony, asystent Servaza zakrył dłonią mikrofon telefonu. Policjant zastanawiał się, czy Espérandieu jest jeszcze w łóżku z Charlène.
– W porządku. Zbieram się.
– Wpadnę po ciebie za dwadzieścia minut.
Potem, gdy było już za późno, zorientował się, że to niemożliwe: dotarcie tutaj biegiem zajęło mu dziesięć minut, ale w aktualnym stanie nie da rady pokonać drogi powrotnej w takim tempie. Zadzwonił jeszcze raz.
– Tak?
– Nie śpiesz się. Będę najprędzej za pół godziny.
– Nie jesteś u siebie? – zapytał Espérandieu zaskoczony.
– Ćwiczyłem.
– Ćwiczyłeś? Co to za ćwiczenia?
W tonie głosu asystenta słychać było niedowierzanie.
– Bieganie.
– To ty biegasz?
– To był pierwszy raz – tłumaczył się Servaz rozdrażniony.
Domyślał się, że Espérandieu po drugiej stronie słuchawki się uśmiecha. Być może leżąca obok męża Charlène także się śmieje. Czy kiedy są sami, zdarza im się z niego wyśmiewać, kpić z jego dziwactw rozwodnika? Z drugiej strony jednego był pewien: Vincent go podziwia. Kiedy Servaz zgodził się zostać ojcem chrzestnym jego drugiego dziecka, asystent wpadł w jakąś absurdalną dumę.
Wrócił do samochodu, który zostawił na parkingu przy Cours Villon. Kolka kłuła go w boku jak gwóźdź. Po przyjeździe do domu wziął prysznic, ogolił się i zmienił ubranie, a potem wyjechał, kierując się ku przedmieściom.
Nowy budynek, a przed nim nieogrodzony trawnik. Do wejścia i garażu prowadziła półkolista asfaltowa alejka w amerykańskim stylu. Servaz wysiadł z samochodu. Mężczyzna stojący na szczycie drabiny instalował Świętego Mikołaja na krawędzi dachu swojego domu. Kawałek dalej na ulicy dzieci grały w piłkę. Chodnikiem przebiegło małżeństwo około pięćdziesiątki – obydwoje wysocy, szczupli, w przylegających odblaskowych strojach. Servaz ruszył alejką do drzwi. Zadzwonił.
Odwrócił głowę i przyglądał się niebezpiecznym ewolucjom sąsiada, który na szczycie drabiny walczył ze Świętym Mikołajem i bożonarodzeniowymi girlandami.
Kiedy znowu obrócił się ku drzwiom, o mało nie podskoczył: Charlène Espérandieu otworzyła bezgłośnie i teraz stała naprzeciw niego, uśmiechając się. Miała na sobie liliowy T-shirt, rozpięty sweterek z jasnej włóczki z kapturem i ciążowe dżinsy. Była boso. Nie dało się nie zauważyć zaokrąglonego brzucha. Ani jej olśniewającej urody. Wszystko w Charlène Espérandieu było jedną wielką lekkością, bystrością i subtelnością. Tak jakby nawet ciąża nie była w stanie uczynić jej cięższą, pozbawić jej skrzydeł artystki i humoru. Charlène prowadziła galerię sztuki w centrum Tuluzy. Servaz kilkakrotnie był tam zapraszany na wernisaże. Na białych ścianach galerii miał okazję oglądać dzieła dziwne, prowokujące, czasem fascynujące. Przez chwilę stał bez ruchu, ale zaraz doszedł do siebie i uśmiechnął się z szacunkiem.
– Wejdź. Vincent kończy się zbierać. Napijesz się kawy?
Zdał sobie sprawę, że jeszcze nic nie jadł.
– Vincent mówił, że zabrałeś się do uprawiania sportu – powiedziała, podsuwając mu filiżankę.
Nie umknął mu żartobliwy ton. Był jej wdzięczny za rozładowanie atmosfery.
– To była tylko próba. Muszę przyznać, że dość żałosna.
– Wytrwaj, nie poddawaj się.
– Labor omnia vincit improbus, systematyczna praca wszystko zwycięża – przetłumaczył, kiwając głową.
Uśmiechnęła się.
– Vincent mówił, że często używasz łacińskich sentencji.
– To taki mały trik, który pomaga przyciągnąć uwagę w ważnych chwilach.
Przez moment miał ochotę opowiedzieć jej o swoim ojcu. Z nikim o nim nie rozmawiał, ale jeśli istniała osoba, której mógłby się zwierzyć, była nią właśnie Charlène. Czuł to od pierwszego wieczoru, kiedy poddała go prawdziwemu przesłuchaniu – było to jednak przesłuchanie przyjacielskie, a momentami wręcz czułe. Skinęła głową, a potem oświadczyła:
– Vincent bardzo cię podziwia. Widzę, że czasami próbuje cię naśladować, zachowywać się czy odpowiadać, tak jak sobie wyobraża, że ty byś się zachował albo odezwał. Na początku nie rozumiałam, skąd u niego te zmiany. Ale poobserwowałam ciebie i zrozumiałam.
– Mam nadzieję, że będzie naśladował tylko dobre rzeczy.
– Ja także.
Nie kontynuował tematu. Espérandieu wpadł do kuchni, wciągając srebrną kurtkę, która wydała się Servazowi nie na miejscu w tych okolicznościach.
– Jestem gotowy! – Położył dłoń na okrągłym brzuchu żony. – Uważajcie na siebie.
– Który to miesiąc? – zapytał Servaz już w samochodzie.
– Siódmy. Może streścisz mi, co się stało?
Półtorej godziny później zatrzymali jeepa obok hipermarketu. Na parkingu roiło się od samochodów żandarmerii, motocykli i gapiów. Wiadomość musiała się w jakiś sposób roznieść. Mgła nieco się podniosła, tworząc przed ich oczami przezroczystą zasłonę, jakby oglądali rzeczywistość przez zaparowaną szybę. Servaz zauważył wiele samochodów należących do prasy i jeden wóz regionalnej telewizji. Dziennikarze i ciekawscy kłębili się poniżej betonowego podjazdu. Żółta taśma żandarmerii rozciągnięta w połowie jego wysokości zabraniała wejścia dalej. Servaz wyjął legitymację i podniósł taśmę. Jeden z pilnujących pokazał im ścieżkę. Zostawiwszy harmider za sobą, szli ścieżką, milczący i coraz bardziej napięci. Aż do pierwszych zakrętów nikogo nie spotkali. W miarę jak posuwali się naprzód, mgła gęstniała. Była zimna i wilgotna jak przemoczona rękawiczka.