– Ale nie wszyscy byli mordercami. Prawdę mówiąc, tylko jeden był.
Nie potrafiła nie przywołać w myśli jego postaci: szczupłej twarzy, miodowych tęczówek, którymi wpatrywał się w nią z łapczywością drapieżnika. Kurtz był prawdziwym socjopatą. Jedynym, jakiego do tej pory spotkała. Zimny, niezrównoważony manipulator. Bez najmniejszych oznak wyrzutów sumienia. Zgwałcił i zabił trzy matki, z których najmłodsza miała czterdzieści sześć, a najstarsza siedemdziesiąt pięć lat. To była jego specjalność – dojrzałe kobiety. A do tego sznury, więzy, kneble, węzły samozaciskowe. Im bardziej usiłowała o nim nie myśleć, tym natarczywiej pojawiał się w jej wyobraźni ze swym przewrotnym uśmieszkiem i spojrzeniem dzikiego zwierzęcia. Przypomniał jej się napis, który Spitzner wywiesił na drzwiach swojego gabinetu, na pierwszym piętrze w gmachu psychologii: NIE MYŚL O SŁONIU.
– Diane, już trochę za późno na zadawanie sobie takich pytań, nie sądzisz?
Zaczerwieniła się, słysząc tę uwagę.
– Dasz radę, jestem tego pewien. Jesteś wymarzoną kandydatką na to stanowisko. Nie mówię, że będzie łatwo, ale zapewniam cię, że sobie poradzisz.
– Masz rację – odpowiedziała. – Jestem śmieszna.
– Ależ nie. Każdy na twoim miejscu zareagowałby tak samo. Wiem, jakie słuchy krążą o tym miejscu. Nie skupiaj się na tym. Skoncentruj się na swojej pracy. Gdy do nas wrócisz, będziesz największą specjalistką od niezrównoważonych psychopatów we wszystkich kantonach. Muszę już kończyć. Czeka na mnie dziekan, chce rozmawiać o pieniądzach. Wiesz, jaki on jest. Będę musiał użyć wszystkich moich zdolności. Powodzenia, Diane. Dawaj znać, jak leci.
Sygnał. Spitzner się rozłączył.
Zapanowała cisza. Zakłócał ją jedynie szum potoku, który spadał na nią jak mokra plandeka. Śnieżna czapa zsunęła się z gałęzi i plasnęła o ziemię. Diane podskoczyła. Schowała telefon do kieszeni puchowej kurtki, złożyła mapę i wsiadła do samochodu.
Wykonała kilka manewrów i opuściła parking.
Tunel. Światła reflektorów odbijały się od czarnych, ociekających wodą ścian. Żadnego oświetlenia. Zakręt przy wyjeździe. Niewielki mostek na potoku po lewej. I wreszcie pierwsza tablica przybita do białej barierki: OŚRODEK PSYCHIATRII PENITENCJARNEJ DR. CHARLES’A WARGNIERA. Skręciła powoli i przejechała przez most. Droga gwałtownie i stromo pięła się pod górę, kreśląc zygzaki wśród jodeł i zasp, aż Diane przestraszyła się, że jej gruchot zacznie się ślizgać na oblodzonym zboczu. Nie miała opon zimowych ani łańcuchów. Po chwili jednak zrobiło się bardziej płasko.
Jeszcze jeden zakręt i będzie po wszystkim.
Ledwie zdążyła poprawić się na fotelu, gdy zza lasu, śniegu i mgły wyłoniły się budynki.
Była jedenasta piętnaście, środa, 10 grudnia.
2
Ośnieżone czubki jodeł widziane z góry, w pionowej, przyprawiającej o zawrót głowy perspektywie. Wcinająca się głęboko pomiędzy otulone mgłą pnie prosta wstążka szosy. Szybka defilada górskich szczytów.
W głębi, pomiędzy wielkimi drzewami jeep cherokee rozmiarów chrząszcza. Jego reflektory przebijają się przez falujące opary mgły. Po obu stronach drogi piętrzą się wysokie zaspy pozostawione przez pług śnieżny. W oddali białe góry zasłaniają horyzont. Nagle las się urywa. Droga ostrym zakrętem omija skalistą skarpę, a następnie biegnie wzdłuż płynącej wartkim nurtem rzeki, której wzburzone wody przelewają się przez niewielką tamę. Po drugiej stronie wycięta w zboczu góry czarna paszcza elektrowni wodnej.
Na poboczu tablica: SAINT-MARTIN-DE-COMMINGES – KRAINA NIEDŹWIEDZI, 7 KM.
Servaz w przelocie zerknął na informację. Na tablicy wymalowany był niedźwiedź pirenejski na tle gór i sosen.
Pirenejski, akurat! W okolicy żyły niedźwiedzie słoweńskie. Miejscowi pasterze marzyli, by wziąć je na muszkę.
Twierdzili, że niedźwiedzie za bardzo zbliżają się do ludzkich siedzib, atakują stada i stają się niebezpieczne nawet dla człowieka. Jedynym gatunkiem niebezpiecznym dla człowieka jest sam człowiek, pomyślał Servaz. Rok w rok w kostnicy w Tuluzie oglądał nowe trupy. I nie były to bynajmniej ofiary niedźwiedzi. Sapiens nihil affirmat quod no probet. „Mędrzec nie potwierdza, czego nie udowodnił”, powiedział do siebie. Zwolnił, gdy droga zakrętem weszła w las. Teraz nie był to jednak wysoki las iglasty, raczej niskopienne zagajniki wyrastające z nieokreślonego poszycia. Tuż obok szumiał potok. Servaz słyszał go przez okno, które uchylił, nie zważając na zimno. Krystaliczny śpiew wody niemal zagłuszał płynące z odtwarzacza allegro z V Symfonii Gustawa Mahlera. Muzyka przesycona gorączką i trwogą, doskonale pasująca do tego, co go czekało.
Nagle z przodu dostrzegł migotanie kogutów. Sylwetki na środku drogi wymachiwały świetlnymi sygnalizatorami.
No tak...
Kiedy żandarmeria nie wie, od czego zacząć śledztwo, ustawia blokady. Przypomniał sobie, co rano w siedzibie policji kryminalnej w Tuluzie mówił Antoine Canter:
– To się stało dziś w nocy w Pirenejach, parę kilometrów od Saint-Martin-de-Comminges. Dzwoniła Cathy d’Humières. Chyba już z nią pracowałeś?
Canter był olbrzymem o chropowatym akcencie z południowego zachodu. Ten były brutalny zawodnik rugby lubił karać swoich przeciwników, biorąc ich w młynek. Glina wywodzący się z nizin, który awansował na wiceszefa lokalnej policji sądowej. Skóra na jego policzkach, usiana drobnymi kraterami, wyglądała jak piasek po deszczu. Wpatrywał się w Servaza wielkimi oczyma legwana.
– To się stało? To znaczy co? – zapytał Servaz.
Canter rozchylił wargi. W kącikach jego ust widać było ślady białawego osadu.
– Nie mam pojęcia.
Servaz spojrzał na niego zbity z tropu.
– Jak to?
– Nie chciała nic powiedzieć przez telefon, mówiła tylko, że czeka na ciebie i że zależy jej na całkowitej dyskrecji.
– I to wszystko?
– Tak.
Servaz patrzył na szefa zdezorientowany.
– Saint-Martin, czy to nie tam jest ten psychiatryk?
– Instytut Wargniera – przytaknął Canter. – Placówka psychiatryczna unikatowa w skali Francji, a nawet Europy. Zamykają tam morderców, których sąd uznał za psychicznie chorych.
Czyżby jakaś zbrodnia popełniona podczas ucieczki? To by tłumaczyło blokady. Servaz zwolnił. Wśród broni żandarmów rozpoznał pistolety maszynowe FAMAS i strzelby Browning BPS-SP. Uchylił szybę. Wraz z zimnym powietrzem leciały na niego tysiące płatków śniegu. Pomachał legitymacją policyjną przed nosem żandarma.
– Którędy?
– Musi pan jechać do elektrowni wodnej. – Mężczyzna mówił podniesionym głosem, by przekrzyczeć hałas wydobywający się z krótkofalówek. Jego oddech zamieniał się w białą parę. – To jakieś dziesięć kilometrów stąd, w górach. Na pierwszym rondzie przy wjeździe do Saint-Martin skręci pan w prawo. Potem, na następnym rondzie, znowu w prawo, kierunek na jezioro Astau. Dalej tak jak prowadzi droga.
– Te blokady to czyj pomysł?
– Pani prokurator. Zwykła rutyna. Otwieramy bagażnik, sprawdzamy papiery. Nigdy nic nie wiadomo.
– Mhm... – Servaz chrząknął z powątpiewaniem.
Ruszył i podkręcił głośność odtwarzacza. Dźwięk rogów grających scherzo wypełnił wnętrze samochodu. Odwróciwszy na chwilę wzrok od drogi, sięgnął po wsunięty w uchwyt kubek z zimną kawą. Ten rytuał powtarzał za każdym razem. Zawsze przygotowywał się tak samo. Wiedział z doświadczenia, że pierwszy dzień, pierwsza godzina są dla śledztwa decydujące. Że w tym czasie trzeba być jednocześnie przytomnym, skupionym i otwartym. Kawa na obudzenie, a muzyka na koncentrację i oczyszczenie umysłu. Kofeina i muzyka... A dzisiaj jodły i śnieg – powiedział do siebie i poczuł skurcz żołądka. Servaz był urodzonym mieszczuchem. Góry odbierał jako wrogie terytorium. Przypomniał sobie jednak, że nie zawsze tak było. Kiedy był dzieckiem, ojciec co roku zabierał go na włóczęgę po tych dolinach. Jak dobry pedagog uczył go rozróżniać drzewa, skały, chmury i młody Martin Servaz go słuchał, podczas gdy matka rozkładała koc na wiosennej trawie i otwierała kosz z piknikowym prowiantem, uważając męża za „pedanta” i „nudziarza”. W tych bajkowych czasach światem rządziła niewinność. Wpatrując się w drogę, Servaz zastanawiał się w duchu, czy prawdziwym powodem, dla którego nigdy tutaj nie wracał, nie był fakt, że wspomnienie tych dolin było nierozerwalnie związane ze wspomnieniem rodziców.