– Zapomina pan o jednym szczególe.
Propp znowu usiadł.
– W czasie, kiedy popełnił większość tych morderstw, nie istniały badania DNA, a przynajmniej były znacznie mniej zaawansowane niż dzisiaj.
– To prawda, ale...
– Chce pan powiedzieć, że to, co się teraz dzieje, w niczym nie przypomina Hirtmanna takiego, jakim go znamy, tak? – powiedziała Ziegler i utkwiła wzrok w oczach psychologa.
Propp mrugnął i skinął twierdząco głową.
– A zatem pana zdaniem pomimo obecności jego DNA to nie on zabił konia?
– Tego nie powiedziałem.
– Nie rozumiem.
– Proszę nie zapominać, że przebywa w zamknięciu już siedem lat. Dla niego okoliczności uległy zmianie. Hirtmann siedzi pod kluczem od wielu lat i umiera z nudów. Spala się na wolnym ogniu, on, który dawniej był taki aktywny. Ma ochotę się pobawić. Pomyślcie: zanim zamknięto go za to głupie zabójstwo z namiętności, jego życie społeczne było intensywne, stymulujące, wymagające. Był uznany w środowisku zawodowym. Miał piękną żonę i organizował orgie, w których brała udział śmietanka Genewy. W tym samym czasie w największej tajemnicy porywał, torturował, gwałcił i zabijał młode kobiety. Krótko mówiąc, wymarzone życie dla takiego potwora. Na pewno nie miał ochoty, żeby to się skończyło. Dlatego z tak wielką starannością usuwał trupy. – Propp złączył opuszki palców obu dłoni pod brodą. – Dziś nie ma już żadnego powodu, żeby się ukrywać. Przeciwnie: chce, żebyśmy wiedzieli, że to on. Chce zwracać na siebie uwagę, chce, żeby o nim mówiono.
– Mógłby przecież uciec i wrócić do swoich praktyk, będąc na wolności – zaoponował Servaz. – Po co miałby wracać do celi? To nie ma sensu.
Propp podrapał się po brodzie.
– Przyznaję, to pytanie dręczy mnie od wczoraj. Po co wracać do Instytutu? Gdy istnieje ryzyko, że środki bezpieczeństwa zostaną wzmocnione i nie będzie już możliwości się stamtąd wymknąć. Po co się narażać na coś takiego? Ma pan rację: to nie ma sensu.
– Chyba że przyjmiemy, że zabawa podnieca go bardziej niż wolność – zasugerowała Ziegler. – Albo że jest pewien, że następnym razem znowu uda mu się wymknąć.
– Jak mógłby być tego pewien? – zdziwił się Espérandieu.
– Sądziłem, że Hirtmann nie mógł popełnić drugiego morderstwa – podkreślił Servaz. – Z powodu policyjnych zabezpieczeń. Zdaje się, że dopiero co to ustaliliśmy, prawda?
Psycholog z zamyśloną miną popatrzył po twarzach zgromadzonych. Jego żółtawe oczka wyglądały za szkłami okularów jak dwa przejrzałe winogrona.
– Myślę, że zdecydowanie nie docenia pan tego człowieka – powiedział. – Myślę, że absolutnie nie zdaje pan sobie sprawy, z kim ma pan do czynienia.
– A strażnicy? – rzuciła Cathy d’Humières. – Gdzie jesteśmy w ich sprawie?
– Nigdzie – odpowiedział Servaz. – Nie sądzę, żeby byli winni. Mimo ucieczki. To zbyt subtelne jak na nich. Do tej pory ich specjalnością była przemoc i żałośnie banalne kradzieże. Malarz pokojowy nie zmienia się z dnia na dzień w Michała Anioła. Próbki pobrane w wagoniku kolejki i na górnej stacji powiedzą nam, czy byli na miejscu zbrodni. Ale nie sądzę. A jednak ewidentnie coś ukrywają.
– Zgadzam się – powiedział Propp. – Przestudiowałem protokół z przesłuchania. Ani trochę nie pasują do profilu mordercy. Sprawdzę jednak, czy w przeszłości nie mieli epizodów psychiatrycznych. Zdarzały się już przypadki, kiedy drobni przestępcy bez polotu zmieniali się z dnia na dzień w nieprawdopodobnie okrutne potwory. Ludzki umysł kryje w sobie wiele tajemnic. Niczego z góry nie wykluczajmy.
Servaz kiwnął głową, marszcząc brwi.
– Jest jeszcze ten wczorajszy poker. Sprawdźmy, czy nie doszło tam do jakiejś sprzeczki. Może Grimm miał długi...
– Jest inna sprawa, którą trzeba szybko załatwić – oświadczyła d’Humières. – Do tej pory mieliśmy tylko zabitego konia, mogliśmy działać bez pośpiechu. Tym razem mamy zabitego człowieka. Prasa niedługo zainteresuje się Instytutem. Gdyby nieszczęśliwie informacja, że na miejscu pierwszej zbrodni znaleźliśmy DNA Hirtmanna, przeniknęła do mediów, wejdą nam na głowę. Widzieliście, ilu dziennikarzy jest na zewnątrz? A zatem w pierwszej kolejności musimy sobie odpowiedzieć na następujące dwa pytania: Czy system bezpieczeństwa w Instytucie Wargniera zawiódł? Czy zapory, które tam ustawiliśmy, są wystarczające? Im szybciej odpowiemy na te pytania, tym lepiej. Sugeruję, byśmy wybrali się do Instytutu jeszcze dziś.
– Jeśli to zrobimy, dziennikarze, którzy czyhają na zewnątrz, będą nam siedzieć na ogonie – zaoponowała Ziegler. – Może nie warto ich tam ciągnąć.
Prokurator zastanawiała się przez chwilę.
– Niech będzie, ale musimy jak najszybciej znaleźć odpowiedź na te pytania. Zgadzam się, żebyśmy przełożyli tę wizytę na jutro. Zwołam w tym czasie konferencję prasową, żeby odwrócić uwagę dziennikarzy. Martin, jak pan widzi ciąg dalszy?
– Kapitan Ziegler, doktor Propp i ja pojedziemy jutro do Instytutu w czasie konferencji, a porucznik Espérandieu weźmie udział w sekcji zwłok. A przedtem przesłuchamy wdowę po aptekarzu.
– W porządku, zróbmy tak. Ale pamiętajmy o priorytetach: a. Ustalić, czy Hirtmann mógł się wymknąć z Instytutu czy nie; b. Znaleźć związek między tymi dwiema zbrodniami.
– Jest jeszcze jeden kąt natarcia, którego nie wzięliśmy pod uwagę – oświadczył Simon Propp, gdy wychodzili ze spotkania.
– Jaki? – zapytał Servaz.
Znajdowali się na małym parkingu na tyłach budynku, z dala od spojrzeń dziennikarzy. Servaz nacisnął na pilota zamka centralnego swojego jeepa, którego pracownicy warsztatu samochodowego odstawili na parking po wymianie wszystkich opon. W zimnym powietrzu tańczyły rzadkie płatki śniegu. Na horyzoncie widać było białe górskie szczyty, ale niebo nad nimi było intensywnie szare: znowu zbierało się na śnieżycę.
– Pycha – odpowiedział psycholog. – Ktoś w tej dolinie bawi się w Pana Boga. Sądzi, że jest ponad ludźmi i ponad prawem. Bawi się, manipulując biednymi śmiertelnikami, czyli nami. Do czegoś takiego trzeba niezmiernej pychy. Taka pycha musi być w jakiś sposób widoczna, chyba że ten, kto jest nią dotknięty, ukrywa ją pod pozorem fałszywej skromności.
Servaz znieruchomiał i spojrzał na psychologa.
– Ten profil dość dobrze pasowałby do Hirtmanna. Z wyjątkiem fałszywej skromności.
– I do wielu innych ludzi – skorygował go Propp. – Niech mi pan wierzy, komendancie, pycha nie jest specjalnie rzadkim zjawiskiem.
Dom aptekarza stał na końcu ulicy, która była nie tyle ulicą, ile zaledwie przejezdną drogą. Budynek przypominał Servazowi skandynawski domek w jakimś zakątku Szwecji czy Finlandii: był kryty gontem pomalowanym na kolor rozwodnionego błękitu i miał duży, zadaszony drewniany taras, który zajmował część pierwszego piętra. Dookoła domu rosły brzozy i buki.
Servaz i Ziegler wysiedli z samochodu. Po drugiej stronie drogi dzieci opatulone w zimowe kombinezony lepiły bałwana. Servaz postawił kołnierz kurtki i patrzył, jak dłońmi w rękawiczkach zgarniają leżący na trawniku śnieg. Uzbroiły swojego stwora w plastikowy pistolet. Znak czasu, pomyślał Servaz. Po chwili, mimo że miał przed sobą śnieżny posąg wojownika, ucieszył się, że dzieci potrafią się jeszcze oddawać tak prostym zabawom, zamiast siedzieć w swoich pokojach, zamknięte i przykute do komputerów i konsoli gier.