Nagle zamarł. Jeden z chłopców podszedł do dużych kontenerów na śmieci, ustawionych wzdłuż ulicy. Servaz zobaczył, jak wspina się na palce, by podnieść klapę jednego z nich, na oczach oniemiałego policjanta zanurza rękę w pojemniku i wyjmuje zdechłego kota. Dziecko chwyciło trupka za skórę na karku, przeszło przez zaśnieżony trawnik i złożyło swoje trofeum w odległości dwóch metrów od bałwana.
Scena była porażająco autentyczna: naprawdę miało się wrażenie, jakby bałwan uśmiercił kota strzałem z pistoletu!
– Jezu Chryste – jęknął Servaz przerażony.
– Według psychiatrów dziecięcych nie jest to bynajmniej efekt działania telewizji i mediów elektronicznych – powiedziała stojąca obok Ziegler. – Potrafią dokonywać niezbędnych rozróżnień.
– Oczywiście – powiedział Servaz – jako dzieciak bawiłem się w Tarzana, ale ani przez chwilę nie wierzyłem, że mógłbym rzeczywiście skakać z liany na lianę albo walczyć z gorylami.
– A jednak te dzieci są bombardowane brutalnymi grami, obrazami i ideami od najmłodszych lat.
– Pozostaje tylko się modlić, żeby psychiatrzy mieli rację – zakpił smutno.
– Dlaczego mam wrażenie, że są w błędzie?
– Bo jest pani gliną.
Na progu czekała na nich kobieta. Między kciukiem i palcem wskazującym trzymała papierosa. Mrużąc oczy, patrzyła przez wstęgę dymu, jak się zbliżają. Choć trzy godziny wcześniej żandarmeria powiadomiła ją o śmierci męża, kobieta nie wyglądała na szczególnie poruszoną.
– Dzień dobry, Nadine – powiedział Chaperon, którego kapitan Ziegler poprosiła, by im towarzyszył. – Składam ci moje najszczersze kondolencje. Wiesz, jak lubiłem Gilles’a... To, co się stało... Straszne...
Mer z trudem wypowiadał słowa. Jeszcze nie potrafił mówić o tym, co zobaczył. Kobieta musnęła go koniuszkami warg, ale kiedy chciał ją przytulić, zdecydowanie go odsunęła i skierowała swoją uwagę na nowo przybyłych. Była wysoka i chuda, około pięćdziesiątki; pociągła, końska twarz, siwe włosy. Servaz złożył jej wyrazy współczucia. W zamian otrzymał uścisk dłoni, którego siła go zdumiała. Od razu wyczuł wrogość unoszącą się w powietrzu. Co mówił Chaperon? Ta kobieta pracuje w organizacji humanitarnej.
– Policja chciała ci zadać kilka pytań – kontynuował mer. – Obiecali mi, że na razie ograniczą się do najpilniejszych, a inne zostawią na później. Możemy wejść?
Kobieta bez słowa odwróciła się i weszła przed nimi do środka. Servaz stwierdził, że dom jest naprawdę ładny, cały w drewnie. Maleńki przedsionek: po prawej blat, a na nim lampa z abażurem i wypchany lis z krukiem w pysku. Wystrój przypominał Servazowi chatkę myśliwską. Był także wieszak, ale Nadine nie zaproponowała im, żeby zostawili okrycia. Wdowa zniknęła na schodkach z surowego drewna, które zaczynały się zaraz za blatem i wychodziły na taras na pierwszym piętrze. Nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku, wskazała im rattanową sofę pełną wysiedzianych poduszek, ustawioną frontem do pól i lasu. Sama opadła na bujany fotel przy balustradzie i przykryła kolana kołdrą.
– Dziękuję – powiedział Servaz. – Pierwsze pytanie – dodał po chwili wahania. – Czy ma pani jakiś pomysł, kto mógłby to zrobić?
Nadine Grimm wypuściła papierosowy dym i popatrzyła komendantowi w oczy. Jej nozdrza poruszyły się, jakby poczuła jakiś nieprzyjemny zapach.
– Nie. Mój mąż był aptekarzem, nie gangsterem.
– Czy otrzymywał pogróżki, jakieś dziwne telefony?
– Nie.
– Wizyty narkomanów w aptece? Włamania?
– Nie.
– Czy sprzedawał metadon?
Wpatrywała się w nich z mieszaniną zniecierpliwienia i wściekłości w oczach.
– Ma pan więcej pytań tego typu? Mój mąż nie zajmował się narkomanami, nie miał wrogów, nie mieszał się w podejrzane sprawy. Był tylko głupkiem i pijakiem.
Chaperon zbladł. Ziegler i Servaz wymienili spojrzenia.
– Co pani ma na myśli?
Patrzyła na nich z coraz bardziej wyraźnym niesmakiem.
– Nic poza tym, co powiedziałam. To, co się stało, jest obrzydliwe. Nie wiem, kto mógł coś takiego zrobić. A tym bardziej dlaczego. Widzę tylko jedno wytłumaczenie: któryś z tych wariatów zamkniętych w Instytucie zdołał uciec. Lepiej zrobicie, jeśli się tym zajmiecie, zamiast tracić czas tutaj – dodała gorzko. – Ale jeśli się spodziewaliście, że spotkacie tu zrozpaczoną wdowę, to nic z tego. Mąż za bardzo mnie nie kochał i ja też go nie kochałam. A nawet czułam do niego głęboką pogardę. Nasze małżeństwo od dawna było już tylko takim... modus vivendi. Ale nie zabiłam go z tego powodu.
Usłyszawszy te słowa, Servaz przez chwilę poczuł się zdezorientowany i pomyślał, że kobieta właśnie przyznaje się do morderstwa. Po czym zrozumiał, że stało się coś dokładnie odwrotnego: nie zabiła go, choć miałaby powody, żeby to zrobić. Rzadko zdarzało mu się spotykać tyle chłodu i wrogości nagromadzonych w jednej osobie. Jej arogancja i dystans zbijały go z tropu. Przez krótki moment zastanawiał się, jak się zachować. Z całą pewnością były powody, by głębiej drążyć w życiu Grimmów – Servaz zadawał sobie jednak pytanie, czy to odpowiedni moment.
– Dlaczego pani nim gardzi? – zapytał w końcu.
– Już wam powiedziałam.
– Powiedziała pani, że pani mąż był głupkiem. Dlaczego pani tak uważa?
– Chyba ja byłam osobą, która najlepiej mogła to stwierdzić, prawda?
– Proszę, żeby wypowiadała się pani bardziej precyzyjnie.
Już zamierzała powiedzieć coś niemiłego, ale spotkała wzrok Servaza i się rozmyśliła. Wypuściła dym ze spojrzeniem wciąż utkwionym w jego oczach, jakby rzucała mu milczące wyzwanie, a potem odpowiedziała:
– Mój mąż skończył farmację, ponieważ był za mało inteligentny i zbyt leniwy, żeby zostać lekarzem. Kupił aptekę za pieniądze swoich rodziców, którzy dobrze prosperowali. Bardzo dobra lokalizacja, w samym centrum Saint-Martin. Mimo to z powodu lenistwa i totalnego braku zdolności nigdy nie udało mu się sprawić, by ten interes się opłacał. W Saint-Martin jest sześć aptek. Jego miała najmniej klientów, ludzie kupowali tam w ostateczności albo przez przypadek, tak jak turyści, którzy przechodzili obok i akurat potrzebowali aspiryny. Nawet ja mu nie ufałam w kwestii lekarstw.
– Dlaczego w takim razie się pani nie rozwiodła?
Zarechotała.
– Wyobraża pan sobie zaczynanie nowego życia w moim wieku? Ten dom jest wystarczająco duży dla dwóch osób. Każde z nas miało swoje terytorium i w miarę możliwości staraliśmy się nie naruszać granic. Poza tym ze względu na moją pracę spędzam sporo czasu daleko stąd. Dzięki temu jest... było łatwiej.
Servaz przypomniał sobie łacińską maksymę prawniczą: Consensus non concubitus facit nuptias – Małżeństwo tworzy porozumienie, a nie faktyczne pożycie. Zwrócił się do Chaperona:
– W każdą sobotę wieczorem grywał w pokera. Kto jeszcze brał w tym udział?
– Ja i paru przyjaciół – odpowiedział mer. – Mówiłem już o tym pani kapitan.
– Kto był tam wczoraj?
– Serge Perrault, Gilles i ja.
– Zazwyczaj spotykacie się w tym towarzystwie?
– Tak.
– Gracie na pieniądze?
– Tak, o drobne sumy. Albo o to, kto płaci rachunek w restauracji. Nigdy nie podpisywał weksli, bo pewnie o to panu chodzi. Zresztą Gilles dość często wygrywał: był świetnym graczem – dodał, kierując spojrzenie na wdowę.
– Nic szczególnego się nie wydarzyło podczas wczorajszej partyjki?