Szpital w Saint-Martin był dużym budynkiem z cegły, której czerwień odcinała się na tle leżącego na trawnikach śniegu. Jak często bywa, wejście do kostnicy i sali sekcyjnej znajdowało się z dala od głównych drzwi, pod betonowym podjazdem. Członkowie personelu nazywali to miejsce „piekiełkiem”. Kiedy Espérandieu przyjechał tu na trzydzieści minut przed umówioną godziną, słuchając przez słuchawki The Gutter Twins śpiewających Idle Hands, dostrzegł w głębi pomieszczenia trumnę ustawioną na drewnianym koźle pod ścianą. W szatni spotkał doktora Delmasa, lekarza sądowego z Tuluzy, i doktora Cavaliera, miejscowego chirurga. Lekarze przebierali się w bluzy z krótkimi rękawami i gumowane fartuchy ochronne. Delmas opowiadał Cavalierowi, w jaki sposób znaleźli ofiarę. Espérandieu zaczął się przebierać, po czym wsunął do ust miętowego cukierka i wyjął pudełko z kremem sporządzonym na bazie kamfory.
– Nie powinien pan tego używać – zareagował od razu Delmas. – To bardzo żrące.
– Przykro mi, doktorze, mam wrażliwy nos – odpowiedział Vincent, po czym nałożył na twarz maseczkę ochronną.
Od początku swojej pracy w brygadzie kryminalnej Espérandieu wiele razy wysyłany był na sekcje zwłok i wiedział, że w pewnym momencie – gdy lekarz otwiera żołądek i pobiera próbki wnętrzności: wątroby, śledziony, trzustki, jelit – w pomieszczeniu rozchodzi się fetor nie do zniesienia dla człowieka o przeciętnie rozwiniętym zmyśle węchu.
Zwłoki Grimma czekały na nich na stole sekcyjnym. Stół, lekko spadzisty, wyposażony był w odpływ i rurę odprowadzającą i wyglądał dość skromnie w porównaniu z wielkimi, podnoszonymi stołami, które Espérandieu miał okazję oglądać w szpitalu uniwersyteckim w Tuluzie. Żeby ciało nie pływało we własnych płynach ustrojowych, ułożono je na konstrukcji z metalowych poprzeczek.
– Najpierw oznaki typowe dla wszystkich mechanicznych uduszeń... – zaczął od razu Delmas, manipulując ruchomym ramieniem lampy znajdującej się nad ciałem. Wskazał na sine wargi aptekarza i małżowiny uszne, które także zrobiły się niebieskie. – Niebieskawe zabarwienie śluzówek i powłok. – Następnie zwrócił ich uwagę na wnętrze przypiętych agrafkami powiek: – Wybroczyny w spojówkach. – I obrzmiałą, fioletową twarz aptekarza: – Przekrwienie skóry twarzy i szyi. Niestety te ślady są słabo widoczne ze względu na stan twarzoczaszki – powiedział do Cavaliera, z trudem wpatrującego się w krwawą miazgę, z której wystawały gałki oczne. – Zobaczymy też punktowe wybroczyny na powierzchni płuc i serca. To by były objawy niespecyficzne, które mówią tylko, że śmierć nastąpiła wskutek mechanicznego uduszenia poprzedzonego krótszą lub dłuższą agonią. Ale nie dostarczają więcej informacji na temat etiologii zgonu.
Delmas zdjął okulary, przetarł je i włożył z powrotem na nos. Nie miał na sobie maseczki chirurgicznej. Pachniał wodą kolońską i mydłem antybakteryjnym. Był niewysokim, tęgim jegomościem o gładkich, różowych policzkach i dużych, wypukłych oczach.
– Ten, kto to zrobił, musiał mieć pewne pojęcie o medycynie, a przynajmniej o anatomii – oświadczył. – Wybrał sposób działania gwarantujący najdłuższą i najbardziej bolesną agonię. – Wskazał grubym palcem wgłębienie po taśmie na szyi aptekarza. – Z punktu widzenia fizjopatologii istnieją trzy mechanizmy, które mogą być przyczyną śmierci wskutek powieszenia. Pierwszy z nich polega na odcięciu dopływu krwi do mózgu poprzez jednoczesne zamknięcie światła obu tętnic szyjnych. Dzieje się tak, kiedy węzeł samozaciskowy znajduje się z tyłu, na karku. W takim wypadku niedotlenienie mózgu jest bezpośrednie, a utrata przytomności niemal natychmiastowa; zgon następuje bardzo szybko. Tym, którzy decydują się na samobójstwo przez powieszenie, należy ze wszech miar polecać umieszczenie węzła na karku – dodał.
Espérandieu przestał robić notatki. Źle znosił poczucie humoru lekarzy sądowych. Za to Cavalier wręcz spijał każde słowo płynące z ust kolegi.
– Następnie mechanizm neurologiczny. Gdyby facet, zamiast operować długością taśmy zaciśniętej wokół nadgarstków, balansował ofiarą w powietrzu, to uszkodzenia opuszkowe i rdzeniowe spowodowane szarpnięciem, czyli uszkodzenie rdzenia przedłużonego i rdzenia kręgowego – dodał na użytek Espérandieu, delikatnie unosząc czaszkę nieboszczyka – spowodowałyby prawie natychmiastową śmierć. Ale tego nie zrobił. – Duże, bladoniebieskie oczy za szkłami okularów szukały spojrzenia Espérandieu. – O nie, młody człowieku! Nie zrobił tego. Ten gość to cwana bestia: postarał się, by węzeł samozaciskowy znalazł się z boku. W ten sposób dopływ krwi do mózgu zapewnia przynajmniej jedna z tętnic szyjnych, ta, która znajduje się po przeciwnej stronie węzła. Taśmy na nadgarstkach uniemożliwiły jakikolwiek wstrząs rdzeniowy. Niech mi pan wierzy, on bardzo dobrze wiedział, co robi. Agonia tego biedaka musiała trwać bardzo, bardzo długo. – Następnie gruby, nieskazitelnie czysty palec lekarza powędrował wzdłuż bruzdy, która głęboko wcinała się w szyję. – Jakkolwiek by było, mamy do czynienia z powieszeniem. Popatrzcie. Bruzda jest umiejscowiona wysoko, przechodzi tuż pod kątami żuchwy i wznosi się do punktu zawieszenia. Jest też niepełna. Nie byłoby tak, gdyby wcześniej nastąpiło uduszenie liną, po którym zazwyczaj zostaje nisko położona, regularna bruzda na całym obwodzie szyi. – Puścił oko do Espérandieu. – Wie pan, tak jak wtedy, kiedy mąż dusi żonę sznurem i chce, żebyśmy uwierzyli, że się powiesiła.
– Czyta pan za dużo kryminałów, doktorze – zripostował Espérandieu.
Delmas zachichotał, po czym nagle zrobił się poważny jak papież podczas błogosławieństwa. Opuścił lampę na wysokość częściowo oderwanego nosa, wydętej twarzy i przypiętych agrafkami powiek.
– To naprawdę najobrzydliwsza rzecz, jaką widziałem w życiu – powiedział. – Widać w tym wściekłość i furię nie do zniesienia. Psycholog dołączył do nich. Siedział z tyłu obok sędziego. Ziegler prowadziła jeepa płynnie i pewnie jak kierowca rajdowy. Servaz podziwiał jej jazdę, podobnie jak jej umiejętność panowania nad helikopterem. Sędzia poprosił Proppa, żeby opowiedział mu o Hirtmannie. Po tym, co usłyszał z ust psychologa, wpadł w stan głębokiego otępienia i tak jak pozostali pasażerowie przestał się odzywać. Niezdrowa atmosfera doliny potęgowała niepokój.
Droga wiła się pod ciemnym niebem wśród wielkich, bujnych jodeł odzianych w biel. Wcześniej przejechał tamtędy pług śnieżny: po obu stronach drogi wznosiły się wysokie zaspy. Minęli ostatnie skute mrozem gospodarstwo. Ogrodzenia pól były prawie niewidoczne pod zwałami śniegu, z komina wydobywała się wstążka dymu. Potem cisza i zima niepodzielnie zapanowały nad krajobrazem.
Przestało sypać, ale warstwa śniegu była bardzo gruba. Kawałek dalej wyprzedzili pług. Kogut na jego dachu rzucał żywe pomarańczowe światło na białe jodły. Jazda stała się trudniejsza.
Jechali teraz przez zmarzniętą krainę nieprzystępnych wysokich jodeł i skutych lodem torfowisk w meandrach rzeki. Nad nimi wznosiły się cudowne, porośnięte lasem szare górskie zbocza. Kawałek dalej dolina jeszcze się zwęziła. Las górował nad drogą, a droga biegła nad potokiem, oni zaś na każdym zakręcie widzieli przed sobą wielkie korzenie buków, odsłonięte przez wodę podmywającą skarpę. Za łukiem któregoś zakrętu zobaczyli skupisko budynków z betonu i drewna. Z rzędami okien na piętrze i dużymi, przeszklonymi drzwiami na parterze. Od zabudowań biegła ścieżka. Przechodziła przez zardzewiały mostek przerzucony nad potokiem, następnie przecinała białą łąkę i kończyła się przy drodze, którą jechali. Servaz dostrzegł zardzewiałą tablicę: OŚRODEK KOLONIJNY LES ISARDS. Budynki wyglądały na zrujnowane. Były opuszczone.