– O strażnikach. Ci goście byli już skazani za napaści i pobicia oraz za drobne kradzieże. Dwóch kretynów bez wyobraźni, o prawie płaskim encefalogramie i nadmiarze męskich hormonów.
– Jeśli są tacy, jak ich pan opisuje, to szanse są takie same jak szanse na to, że wszyscy skretyniali macho w tym kraju zrozumieją któregoś dnia, że samochody są bardziej niebezpieczne niż broń palna. Ale powtarzam, to do pana należy wyciąganie wniosków.
Nasypało dużo śniegu i mieli wrażenie, jakby wchodzili do samego serca olbrzymiej cukierni. Dno doliny porastała przebogata roślinność. Zima zmieniła ją, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w system ciasno splecionych, utkanych ze szronu pajęczych sieci. Servazowi ten krajobraz przypominał lodowe koralowce w głębinach zamarzniętego oceanu.
Droga wyżłobiona w żywej skale, ograniczona betonowym murkiem, przylegała do zbocza góry. Była tak wąska, że Servaz zastanawiał się, co zrobią, jeśli przyjdzie im się mijać z ciężarówką.
Po wyjeździe z któregoś z kolei tunelu Ziegler zwolniła i zjechała na drugą stronę drogi, by zaparkować przy murku w miejscu, w którym tworzył on jakby balkon nad oszronioną roślinnością.
– Co się dzieje? – zapytał Confiant.
Nie odpowiedziała mu, tylko otworzyła drzwi, wysiadła z samochodu i podeszła do krawędzi. Pozostała trójka dołączyła do niej.
– Patrzcie – powiedziała.
Podążyli wzrokiem we wskazanym kierunku i zobaczyli budynki wznoszące się w oddali.
– Kurczę, jakie ponure! – zawołał Propp. – Jak średniowieczne więzienie.
Podczas gdy dolina, którą jechali, była spowita niebieskim cieniem gór, budynki zalewało żółte poranne światło, które spływało ze szczytów jak lodowiec. Było to miejsce niewiarygodnie odludne i dzikie, ale jednocześnie tak piękne, że Servaz zaniemówił. Ta sama architektura olbrzymów, jaką widział już w elektrowni. Zastanawiał się, jakim celom służyły te zabudowania, zanim zostały zamienione na Instytut Wargniera. Z całą pewnością pochodziły z tych samych chwalebnych czasów co rozdzielnia i podziemna nastawnia: z czasów, kiedy wznoszono konstrukcje i mury, które miały przetrwać wieki. A może bardziej stawiano na dobrze wykonaną pracę niż na natychmiastową rentowność. Albo też w mniejszym stopniu oceniano przedsiębiorstwo na podstawie wyników finansowych, a bardziej na podstawie rozmiarów realizowanych przedsięwzięć.
– Coraz trudniej mi uwierzyć, żeby ktoś, kto zdołał się wydostać z tego miejsca, miał ochotę tam wracać – dodał psycholog.
Servaz obrócił się w jego stronę. Właśnie myślał o tym samym. Następnie rozejrzał się za Confiantem i zobaczył, że ten kawałek dalej rozmawia przez telefon. Servaz zastanawiał się, do kogo sędzia miał potrzebę zadzwonić w takiej chwili.
Confiant zamknął klapkę telefonu i podszedł do nich.
– Jedźmy już – powiedział.
Kilometr dalej, za kolejnym tunelem, zjechali z drogi prowadzącej doliną w jeszcze węższą, która przecięła potok i zaczęła wznosić się wśród jodeł. Nowa droga pokryta grubą warstwą śniegu słabo się odcinała od usypanych po bokach zasp, ale widać było na niej wiele śladów samochodów. Servaz przestał je liczyć po tym, jak doszedł do dziesięciu. Zastanawiał się, czy ta droga prowadzi jeszcze dokądś poza Instytutem. Po dwóch kilometrach, gdy dojechali do zabudowań, miał odpowiedź: droga się skończyła.
Zatrzasnęli drzwi i zapadła cisza. Jakby opanował ich jakiś nabożny lęk, zamilkli i rozglądali się dokoła. Było bardzo zimno. Servaz osłonił szyję kołnierzem kurtki.
Zbudowany w miejscu najmniejszego nachylenia zbocza Instytut górował nad wyższą częścią doliny. Jego niewielkie okna wychodziły bezpośrednio na niezmierzone górskie zbocza porośnięte lasem, ukoronowane przyprawiającymi o zawrót głowy nawisami ze skał i śniegu.
Po chwili dostrzegł w górach, w odległości kilkuset metrów, żandarmów w zimowych kurtkach: rozmawiali przez krótkofalówki, obserwując ich przez lornetkę.
Niewysoki mężczyzna w białym fartuchu wyłonił się zza drzwi Instytutu i szedł im na spotkanie. Policjant popatrzył zdumiony po swoich towarzyszach. Confiant zrobił przepraszającą minę.
– Wziąłem na siebie poinformowanie doktora Xaviera – powiedział sędzia śledczy. – To mój przyjaciel.
14
Doktor Xavier wyglądał na zachwyconego ich wizytą. Przeszedł przez niewielkie zaśnieżone podwórko z szeroko rozpostartymi ramionami.
– Pechowo trafiliście. Właśnie mieliśmy spotkanie robocze. Co poniedziałek zbieram kolejno wszystkie zespoły terapeutyczne odpowiedzialne za poszczególne odcinki pracy: lekarzy, pielęgniarzy, pomocników medycznych, pracowników socjalnych.
Ale jego szeroki uśmiech wskazywał, że nie jest specjalnie poirytowany koniecznością zakończenia jednej z tych nudnych nasiadówek. Ze szczególną serdecznością uścisnął dłoń sędziego.
– Trzeba było takiej tragedii, żebyś wreszcie wpadł zobaczyć, jak pracuję.
Doktor Xavier był niewysokim mężczyzną, jeszcze młodym i bardzo eleganckim. Pod kołnierzem jego kitla Servaz zauważył modny krawat. Lekarz nie przestawał się uśmiechać. Patrzył na dwoje detektywów życzliwie i wesoło. Servaz natychmiast postanowił mieć się na baczności: instynktownie nie ufał eleganckim ludziom, którzy zbyt łatwo się uśmiechają.
Podniósł głowę, spoglądając na wysokie mury. Na gmach Instytutu składały się dwa duże, czteropiętrowe budynki, zbiegające się w kształcie litery T, której pozioma belka była trzykrotnie dłuższa od pionowej. Przebiegł wzrokiem po rzędach wykutych w grubym murze okien. Budowla, wzniesiona z szarego kamienia, z całą pewnością wytrzymałaby atak z wyrzutni rakietowej. Jedno było pewne: żaden z pacjentów nie mógł się stąd wydostać, robiąc wyłom w ścianie.
– Przyjechaliśmy, żeby ocenić, czy to możliwe, by któryś z pacjentów mógł stąd uciec – powiedział Confiant do psychiatry.
– To absolutnie niemożliwe – odpowiedział Xavier bez cienia wahania. – Poza tym na apelu nikogo nie brakuje.
– To już wiemy – rzucił Servaz.
– Nie rozumiem. – Psychiatra był zaskoczony. – W takim razie co państwo tutaj robią?
– Przypuszczamy, że jeden z waszych pacjentów mógł się wymknąć, zabić konia Érica Lombarda i wrócić do celi – wyjaśniła Ziegler.
Psychiatra zmrużył oczy.
– Nie mówi pani poważnie.
– Tak właśnie myślałem – wtrącił się nagle Confiant, patrząc surowo na detektywów. – Ta hipoteza jest kompletnie absurdalna. A jednak ci państwo chcą się upewnić.
Servaz poczuł się jak porażony prądem. Młody sędzia nie tylko uprzedził Xaviera o ich wizycie bez ich wiedzy, ale także podważa sensowność ich pracy wobec obcej osoby.
– Macie na myśli kogoś konkretnego? – zapytał Xavier.
– Juliana Hirtmanna – odpowiedział Servaz, starając się ukryć irytację.
Psychiatra spojrzał na niego, ale tym razem nic nie powiedział. Wzruszył tylko ramionami i odwrócił się na pięcie.
– Proszę za mną.
Wejście znajdowało się w pobliżu miejsca, w którym schodziły się belki litery T. Do potrójnych szklanych drzwi prowadziło pięć stopni.
– Tymi drzwiami wchodzą do Instytutu wszyscy goście i cały personel – wyjaśnił, wspinając się na schody. – Są jeszcze cztery wyjścia awaryjne na parterze i jedno w podziemiach: dwa na końcach głównego korytarza, jedno w pobliżu kuchni i jedno w przybudówce – powiedział, wskazując krótszą belkę litery T. – Za salą gimnastyczną. Ale otwarcie ich z zewnątrz jest bezwzględnie niemożliwe, a od wewnątrz otwiera się je specjalnym kluczem. W razie dużego pożaru i wyłącznie wtedy otwierają się samoczynnie.