Kiedy się wreszcie od tego, do jasnej cholery, uwolnisz? Przez jakiś czas chodził do psychologa. Ale po trzech latach specjalista załamał ręce: „Bardzo mi przykro, chciałem panu pomóc, ale nie potrafię. Nigdy nie spotkałem tak wielkiego oporu”. Servaz się uśmiechnął i odpowiedział, że to bez znaczenia. W tamtej chwili myślał przede wszystkim o pozytywnym wpływie zakończenia psychoanalizy na stan jego portfela.
Jeszcze raz rozejrzał się dokoła. Oto rama. Brakowało obrazu. Canter oświadczył, że o niczym nie wie. A Cathy d’Humières, prokurator z Saint-Martin, nalegała, żeby przyjechał sam. Dlaczego? Nie przyznał się jednak, że ta sytuacja mu odpowiada. Stał na czele siedmioosobowej grupy śledczej i jego ludzie (w tym jedna kobieta) mieli wystarczająco dużo roboty. Poprzedniego dnia zamknęli śledztwo w sprawie zabójstwa bezdomnego. Jego ciało, ze śladami wcześniejszego pobicia, znaleziono do połowy zanurzone w stawie w pobliżu miasteczka Noé, niedaleko autostrady, którą Servaz wyjechał z miasta. Wystarczyło czterdzieści osiem godzin i winowajcy się znaleźli. Włóczęgę – mężczyznę około sześćdziesiątki – ktoś widział kilka godzin przed śmiercią w towarzystwie trzech nastolatków z okolicy. Najstarszy z nich miał siedemnaście lat, najmłodszy dwanaście. Najpierw wszystkiemu zaprzeczali, ale później dość szybko się przyznali. Żadnych motywów zbrodni. I żadnych wyrzutów sumienia. Najstarszy powiedział wręcz: „To był wyrzutek społeczeństwa. Do niczego nieprzydatny”. Żaden z nich nie miał wcześniej do czynienia z policją ani z opieką społeczną. Młodzi ludzie z dobrych domów, uczący się, niezadający się z podejrzanym towarzystwem. Ich obojętność zmroziła krew w żyłach wszystkim, którzy uczestniczyli w śledztwie. Servaz miał jeszcze w pamięci ich dziecięce buzie, duże oczy, jasne i uważne, które wpatrywały się w niego bez lęku, wręcz wyzywająco. Próbował określić, który z nich pociągnął pozostałych: w tego rodzaju sprawach zawsze był przywódca, i Servaz sądził, że go znalazł. Nie był to najstarszy, ale średni spośród chłopców. Paradoksalnie, miał na imię Clément...
– Kto nas wsypał? – spytał chłopak. Wcześniej wprawił w konsternację swojego adwokata, kiedy odmówił rozmowy z nim, do której miał prawo, twierdząc, że adwokat to „palant”.
– To ja jestem tutaj od zadawania pytań – powiedział policjant.
– Mówię wam, to ta stara kurwa Schmitz.
– Spokojnie. Pilnuj swojego języka – ostrzegł wynajęty przez jego ojca adwokat.
– Nie jesteś na szkolnym boisku – zauważył Servaz. – Wiesz, co wam grozi, tobie i twoim kumplom?
– To nieco przedwczesne – zaprotestował słabo adwokat.
– Ta suka dostanie wpierdol. Zginie. Jestem wkurwiony.
– Przestań przeklinać! – adwokat miał dosyć.
– Słuchasz mnie? – Servaz był zły. – Grozi wam dwadzieścia lat więzienia. Policz sobie. Kiedy wyjdziesz, będziesz stary.
– Bardzo proszę nie... – zaczął adwokat.
– Taki stary jak ty, co? Ile ty masz lat? Trzydzieści? Czterdzieści? Fajna ta sztruksowa marynarka. Musiała kosztować sporo szmalu. Co mi tu wciskacie? To nie my! Nic, kurwa, nie zrobiliśmy! Naprawdę. Nic nie zrobiliśmy. Jesteście idiotami, czy co?
To zwyczajny nastolatek, przypomniał sobie Servaz, by opanować narastający gniew. Nigdy nie miał zatargów z policją. Ani problemów w szkole.
Adwokat był bardzo blady i obficie się pocił.
– To nie serial telewizyjny – powiedział Servaz spokojnie. – Nie wyjdziesz z tego. Wszystko już skończone. To ty jesteś idiotą.
Każdy inny nastolatek okazałby jakieś poruszenie. Ale nie on. Nie chłopiec o imieniu Clément. Chłopiec o imieniu Clément wydawał się kompletnie nie dostrzegać wagi tego, co mu zarzucano. Servaz czytał trochę na ten temat – o nieletnich, którzy gwałcili, zabijali, torturowali i sprawiali wrażenie doskonale nieświadomych potworności własnych czynów. Jakby grali w grę wideo czy RPG, która po prostu pechowo się skończyła. Jednak aż do tego dnia nie wierzył, że tak jest. Uważał, że dziennikarze przesadzają. I oto stał twarzą w twarz z tym zjawiskiem. Bo jeszcze bardziej przerażający od obojętności tych trzech zabójców był fakt, że tego rodzaju sprawy nie były już niczym wyjątkowym. Świat stał się gigantycznym poletkiem coraz bardziej obłąkanych doświadczeń, które Bóg, diabeł czy przypadek warzyli w swoich próbówkach.
Po powrocie do domu Servaz długo mył ręce, po czym zrzucił ubranie i przez dwadzieścia minut stał pod prysznicem, aż skończyła się ciepła woda, jakby chciał się odkazić. Następnie sięgnął na półkę po tomik Juwenalisa. Otworzył na Satyrze XIII:
W jakież święto przestają tutaj kraść złodzieje,
Nie ma draństwa, oszustwa zysk zbrodni nie sieje
I pieniądz bez trucizny zdobywać się umie?
Mało tu ludzi dobrych: tyle ich jest w sumie,
Ile bram w mieście Tebach i ujść Nilu rzeki*.
To przez nas te dzieciaki są takie a nie inne, powiedział do siebie, zamykając książkę. Jaką mają przed sobą przyszłość? Żadną. Wszystko się rozłazi. Cwaniacy napychają sobie kieszenie i paradują w telewizji, podczas gdy wyrzuceni z pracy rodzice uchodzą w oczach swoich dzieci za biednych frajerów. Dlaczego się nie buntują? Dlaczego zamiast autobusów i szkół nie podpalają luksusowych sklepów, banków, ośrodków władzy?
Myślę jak stary piernik, zauważył. Czy to dlatego, że za kilka tygodni miał skończyć czterdzieści lat? Zostawił dzieciaki pod opieką grupy śledczej. Cieszył się z tego przeniesienia, mimo że nie wiedział, co go czeka.
Zgodnie ze wskazówkami żandarma okrążył Saint-Martin, nie wjeżdżając do miasta. Zaraz za drugim rondem droga zaczęła się piąć pod górę i Servaz zobaczył w dole białe dachy domów. Zatrzymał samochód na poboczu i wysiadł. Miasto było bardziej rozległe, niż się spodziewał. Przez szarówkę z trudem rozpoznawał wielkie śnieżne połacie, którymi wcześniej jechał, i przemysłową część miasta na wschodzie, po drugiej stronie rzeki. Stało tam też kilka osiedli długich, niskich bloków. Pocięte labiryntem wąskich uliczek centrum usadowiło się u podnóża najwyższej z okolicznych gór. Podwójny rząd słupów kolejki linowej biegł prosto do góry przecinką w jodłowym lesie porastającym jej zbocze.
Mgła i sypiący śnieg budowały dystans miedzy nim a miastem, zacierając szczegóły. Servaz pomyślał, że Saint-Martin nie wyjawia łatwo swoich sekretów i należy raczej podejść je z boku, niż stawać twarzą w twarz.
Wsiadł z powrotem do jeepa. Droga nadal wiodła pod górę.
Wokół roślinność, która latem musiała być bujna, obfitość zieleni, cierni i mchów, nie do ukrycia, nawet pomimo warstwy śniegu. I wszechobecny szum wody: źródeł, potoków, strumieni... Z opuszczoną szybą samochodu Servaz przejechał jedną czy dwie wioski, w których połowa domów była zamknięta. Kolejna tablica: ELEKTROWNIA WODNA, 4 KM.