Kiedyś się zastanawiała, czy ta potrzeba interesowania się życiem innych nie wynika z faktu, że wychowała się w rodzinie, w której niedopowiedzenia, przemilczenia i tajemnice były bardziej na porządku dziennym niż chwile otwartej rozmowy. Zastanawiała się też, czy jej ojciec, surowy kalwinista, zdradził już matkę. Wiedziała na pewno, że odwrotna sytuacja się zdarzyła, że niektórzy spośród dyskretnych gości matki wykorzystali jej zbyt bujną wyobraźnię, spełniając jej wiecznie zawiedzione nadzieje.
Diane poruszyła się na krześle. Co tu się dzieje? Próbując powiązać ze sobą informacje, którymi dysponowała, czuła narastający niepokój.
Najgorsza była ta historia z Saint-Martin. Straszliwa zbrodnia. Możliwość istnienia jakiegoś związku między tym zdarzeniem a Instytutem pogłębiała lęk, który odczuwała od chwili przyjazdu. Żałowała, że nie ma przy niej osoby, której mogłaby się zwierzyć, opowiedzieć o swoich wątpliwościach. Najlepszej przyjaciółki... albo Pierre’a...
– Przedstawiam państwu Élisabeth Ferney, naszą naczelną pielęgniarkę.
Servaz zauważył wysoką kobietę, która szła w ich stronę, stukając obcasami. Jej włosy, choć nie tak długie jak u Charlène Espérandieu, spadały swobodnie na ramiona. Na powitanie kiwnęła głową. Bez słowa i bez uśmiechu. Jej wzrok zatrzymał się na Irène Ziegler nieco dłużej, niż było to konieczne.
Servaz zauważył, że młoda funkcjonariuszka żandarmerii spuściła oczy.
Élisabeth Ferney wyglądała na osobę ostrą i pewną siebie. Servaz oceniał ją na czterdziestkę, ale dopuszczał też możliwość, że ma trzydzieści pięć albo pięćdziesiąt lat: obszerny kitel i surowy wygląd nie pozwalały powiedzieć w tym względzie nic pewnego. Domyślał się jej ogromnej energii i żelaznej woli. A może drugi sprawca jest kobietą? – pomyślał nagle. Natychmiast jednak uznał, że stawianie sobie takich pytań świadczy o zamęcie w jego głowie: jeśli podejrzewa się wszystkich, to nie podejrzewa się nikogo. Nie mieli żadnych mocnych poszlak.
– Lisa jest duszą tego zakładu – powiedział Xavier. – Zna go najlepiej z nas wszystkich i panuje nad wszystkimi aspektami praktycznymi i terapeutycznymi. Zna też każdego spośród osiemdziesięciu ośmiu pacjentów. Nawet psychiatrzy jej podlegają.
Na twarzy naczelnej pielęgniarki nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Skinęła na Xaviera, który przerwał swój wywód i zamienił się w słuch. Szepnęła mu coś do ucha. Servaz zastanawiał się, czy aby właśnie nie mają przed sobą osoby, która dzierży realną władzę w tym miejscu. Xavier odpowiedział jej w taki sam sposób, podczas gdy oni w milczeniu czekali na zakończenie potajemnej narady. Wreszcie kobieta przytaknęła, kiwnęła im głową na pożegnanie i odeszła.
– Idźmy dalej – rzucił psychiatra.
Gdy grupa ruszyła, Servaz spojrzał do tyłu, by popatrzeć na oddalającą się Lisę Ferney. Opięty kitel na szerokich ramionach, stukot wysokich obcasów na podłogowych płytkach. Na końcu korytarza, zanim zniknęła za rogiem, odwróciła się i ich spojrzenia się spotkały. Servaz miał wrażenie, że kobieta się uśmiecha.
– Ważne, by unikać wszelkich zachowań, które mogłyby wywołać konflikty – powiedział Xavier.
Znajdowali się przed ostatnią śluzą, która otwierała dostęp do sektora A. Na ścianach z surowego kamienia nie było farby. Servaz miał wrażenie, jakby znalazł się w średniowiecznej fortecy z drzwiami okutymi żelazem, bladymi świetlówkami i betonową podłogą.
Xavier podniósł głowę do kamery umieszczonej na futrynie. Światło dwudiodowej lampki zmieniło się z czerwonego na zielone i w grubej metalowej obudowie drzwi szczęknęły zamki. Pociągnął ciężkie skrzydło i wpuścił ich do ciasnej śluzy. Zaczekali, aż pierwsze drzwi samoczynnie się zatrzasną, a wtedy z nie mniejszym hałasem otworzyły się drugie. Ciemna przestrzeń była rozjaśniona tylko światłem wpadającym przez okienka w drzwiach, jak w maszynowni statku. W powietrzu unosił się zapach metalu. Xavier spojrzał kolejno na każde z nich i Servaz usłyszał magiczną formułkę, którą, jak przypuszczał, lekarz serwował każdemu przechodzącemu przez tę śluzę:
– WITAMY W PIEKLE – oświadczył z uśmiechem.
Przeszklona budka. W środku jeden ochroniarz. Jakiś hall po lewej. Servaz ruszył do przodu. Zobaczył biały korytarz wyściełany grubą niebieską wykładziną. Po lewej rząd drzwi, po prawej ścienne lampy.
Ochroniarz odłożył gazetę i wyszedł z budki, Xavier ceremonialnie uścisnął mu rękę. Olbrzym mógł mieć metr dziewięćdziesiąt wzrostu.
– Oto Monsieur Monde – przedstawił go Xavier. – To przezwisko wymyślone przez naszych pacjentów z sektora A.
Mężczyzna się zaśmiał. Przywitał się z każdym z nich. Uścisk jego dłoni był lekki jak piórko, jakby olbrzym się bał, żeby nie zmiażdżyć im kości.
– Jak się dziś mają?
– Spokojni. To będzie dobry dzień.
– A może i nie – powiedział Xavier, zerkając na gości.
– Najważniejsze, żeby ich nie prowokować – wytłumaczył im Monsieur Monde, jakby powtarzał po psychiatrze. – Zachować dystans. Istnieje granica, której nie wolno przekraczać. Mogliby się poczuć zaatakowani i zareagować gwałtownie.
– Obawiam się, że ci państwo przyszli tu właśnie po to, by ją przekroczyć. Są z policji – wyjaśnił Xavier.
Spojrzenie Monsieur Monde’a stwardniało. Wzruszył ramionami i wrócił do swojej budki.
– Chodźmy – powiedział Xavier.
Szli korytarzem. Gruba niebieska wykładzina tłumiła odgłos ich kroków. Psychiatra wskazał pierwsze drzwi.
– Andreas przyjechał do nas z Niemiec. Zabił ojca i matkę we śnie dwoma strzałami ze strzelby. Potem, ponieważ bał się samotności, obciął im głowy i włożył do lodówki. Wyjmował je co wieczór, by w ich towarzystwie oglądać telewizję; mocował je w tym celu na dwóch bezgłowych manekinach, które siedziały obok niego na sofie w salonie.
Servaz słuchał uważnie. Wyobraził sobie tę scenę i zadrżał: przypomniał sobie głowę konia znalezioną na tyłach stadniny.
– Kiedy lekarz rodzinny, zdziwiony, że rodzice nie pojawiają się w jego gabinecie, przyjechał do nich z wizytą, Andreas zatłukł go młotkiem. Następnie jemu także odciął głowę. Był bardzo zadowolony, że rodzice będą mieli towarzystwo, ponieważ doktor był bardzo miłym i kontaktowym człowiekiem. Oczywiście policja wszczęła dochodzenie w sprawie zniknięcia lekarza. Gdy pojawiła się na miejscu, by przesłuchać Andreasa i jego rodziców, którzy znajdowali się w spisie pacjentów, Andreas wpuścił policjantów do domu, mówiąc: „Są tutaj”. Rzeczywiście byli: trzy głowy w lodówce czekały na wieczór, kiedy miały zostać wyjęte.
– Urocze – powiedział Confiant.
– Problem w tym – ciągnął Xavier – że kiedy Andreas trafił do szpitala psychiatrycznego, próbował w nocy obciąć głowę pielęgniarce. Biedaczka przeżyła, ale już do końca życia nie będzie mogła mówić bez specjalnego aparatu i musi nosić apaszki i golfy, żeby ukryć straszną bliznę, którą na jej szyi zostawił użyty przez Andreasa nóż do papieru.