Выбрать главу

Servaz wymienił spojrzenie z Ziegler. Dostrzegł, że myślą o tym samym. Najwyraźniej ten człowiek został powołany do obcinania głów. A jego cela znajduje się niedaleko celi Hirtmanna. Servaz zajrzał przez świetlik. Andreas był kolosem. Musiał ważyć jakieś sto pięćdziesiąt kilogramów, mieć sto cztery w pasie i nosić buty w rozmiarze czterdzieści sześć albo czterdzieści osiem. Jego ogromna głowa była wciśnięta w ramiona, jakby nie miał szyi. Ponury wyraz twarzy. Xavier pokazał im kolejne drzwi, kawałek dalej.

– Doktor Jaime Esteban przyjechał z Hiszpanii. W ciągu dwóch okresów wakacyjnych z rzędu zabił trzy małżeństwa po tamtej stronie granicy w rejonie parków narodowych Ordesa i Monte Perdido oraz Aigüestortes. Wcześniej był powszechnie poważanym obywatelem, samotnym, ale odnoszącym się z wielkim szacunkiem do kobiet, które przyjmował w swoim gabinecie. Był radnym w radzie miasta, dla każdego miał dobre słowo.

Podszedł do drzwi, zajrzał przez okienko, a następnie odsunął się i zaprosił pozostałych, by się zbliżyli.

– Wciąż nie wiadomo, dlaczego to zrobił. Mordował ludzi odbywających wycieczki w mało uczęszczane miejsca. Zawsze pary, zawsze młodych ludzi. Najpierw kamieniem albo pałką rozbijał głowę mężczyzny, następnie gwałcił i dusił kobietę, po czym wrzucał ciała do wąwozu. Ach, i jeszcze pił ich krew. Dziś uważa się za wampira. Ugryzł w szyję dwóch pielęgniarzy w szpitalu w Hiszpanii, do którego trafił.

Servaz podszedł do okienka w drzwiach. Zobaczył siedzącego na łóżku szczupłego mężczyznę z włosami lśniącymi od brylantyny i starannie przyciętą czarną brodą, ubranego w biały kombinezon z krótkim rękawem. Nad łóżkiem znajdował się włączony telewizor.

– A teraz najsłynniejszy z naszych pensjonariuszy – oświadczył Xavier tonem kolekcjonera przedstawiającego najcenniejszy okaz ze swojego zbioru. Wystukał kombinację cyfr na skrzyneczce wiszącej obok drzwi. – Dzień dobry, Julianie – powiedział od progu.

Żadnej odpowiedzi. Servaz również wszedł do środka.

Był zaskoczony rozmiarem pomieszczenia. Wydawało się znacznie większe niż poprzednie cele. Ściany i podłoga były białe, jak gdzie indziej. W głębi łóżko, przy ścianie mały stolik z dwoma krzesłami, dwoje drzwi po lewej, za którymi znajdowały się zapewne łazienka i jakaś szafa, oraz okno, z którego widać było otulony śniegiem czubek jodły i góry.

Servaza zaskoczył też ascetyczny wystrój celi. Zastanawiał się, czy to wybór Hirtmanna, czy też sytuacja została Szwajcarowi narzucona. Jak wynikało z informacji, które zgromadził, na wolności Hirtmann był człowiekiem ciekawym wszystkiego, inteligentnym, towarzyskim i niewątpliwie miłośnikiem książek oraz wszelkich form kultury. Tutaj nie było niczego. Poza marnej jakości odtwarzaczem CD leżącym na stole. Jednak, inaczej niż w poprzednich celach, meble nie były przytwierdzone do podłogi ani oklejone plastikiem. Tak jakby uznano, że Hirtmann nie stanowi zagrożenia ani dla samego siebie, ani dla innych...

Servaz poczuł dreszcz, gdy rozpoznał muzykę dochodzącą z odtwarzacza: Gustav Mahler, IV Symfonia.

Hirtmann nie podnosił oczu. Czytał gazetę. Servaz pochylił się lekko. Zauważył, że Szwajcar jest szczuplejszy niż na zdjęciach, które widział. Jego skóra stała się bardziej mleczna, niemal przezroczysta. Odcinała się od krótko obciętych, gęstych, ciemnych włosów, poprzeplatanych tu i ówdzie srebrnymi nitkami. Na nieogolonej twarzy widać było ostry, czarny zarost. Wciąż jednak miał wygląd wykształconego, dobrze wychowanego człowieka, który zachowałby, nawet gdyby przyszło mu wieść żywot kloszarda pod paryskim mostem. I tę nieco surową twarz ze zmarszczonymi brwiami, która musiała robić wielkie wrażenie na salach sądowych. Był ubrany w zszarzały od prania biały kombinezon z rozpiętym kołnierzykiem i T-shirt.

W porównaniu ze zdjęciami widać było, że trochę się postarzał.

– Przedstawiam panu komendanta Servaza – powiedział Xavier – sędziego Confianta, kapitan Ziegler i profesora Proppa.

Hirtmann podniósł oczy. Parząc pod światło wpadające przez okno, Servaz po raz pierwszy zobaczył blask jego oczu. Nie odbijały zewnętrznego świata – płonęły wewnętrznym ogniem. Efekt trwał zaledwie sekundę, po czym Szwajcar z powrotem stał się dawnym prokuratorem z Genewy, obytym, grzecznym i uśmiechniętym.

Odsunął krzesło i podniósł swoje olbrzymie ciało. Był jeszcze wyższy niż na zdjęciach. Około metra dziewięćdziesiąt pięć – ocenił Servaz.

– Dzień dobry – powiedział.

Zatopił spojrzenie w oczach Servaza. Przez chwilę mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu. Po czym Hirtmann zrobił coś dziwnego: wyciągnął nagle rękę w kierunku komendanta, tak że ten o mało się nie cofnął. Chwycił dłoń policjanta i mocno ją ścisnął. Servaz nie mógł powstrzymać drżenia. Dłoń Szwajcara była trochę wilgotna i zimna, jak ciało ryby – może wskutek zażywanych lekarstw.

– Mahler – powiedział gliniarz, żeby dodać sobie animuszu.

Hirtmann popatrzył na niego ze zdziwieniem.

– Lubi pan?

– Tak, Czwarta Symfonia, pierwsza część.

Bedächtig... Nicht eilen... Recht gemächlich...

– Miarowo. Bez pośpiechu. Bardzo spokojnie – przetłumaczył Servaz.

Hirtmann wyglądał na zaskoczonego, ale i ucieszonego.

– Adorno powiedział, że ta część jest jak „dawno, dawno temu” w bajkach.

Servaz w milczeniu słuchał muzyki.

– Mahler napisał to w bardzo trudnych okolicznościach – ciągnął Szwajcar. – Wiedział pan?

O, wiem aż za dobrze, pomyślał Servaz

– Tak – odpowiedział.

– Był na wakacjach, koszmarnych wakacjach. Fatalna pogoda...

– Bez przerwy przeszkadzały mu popisy miejskiej orkiestry dętej.

Hirtmann się uśmiechnął.

– Jakież to symboliczne, prawda? Muzyczny geniusz zagłuszany przez miejskie fanfary.

Miał głęboki, dobrze postawiony głos. Przyjemny. Głos aktora, mówcy. W jego twarzy było coś kobiecego. Przede wszystkim usta: duże i wąskie. I oczy. Nos mięsisty, czoło wysokie.

– Jak sam pan widzi – powiedział Xavier, podchodząc do okna – nie da się tędy uciec, chyba że byłoby się Supermanem. Do ziemi jest czternaście metrów. Okno jest pancerne i zaplombowane.

– Kto zna szyfr do drzwi? – zapytała Ziegler.

– No, ja, Élisabeth Ferney i dwaj ochroniarze z części A.

– Przyjmuje dużo gości?

– Julianie? – Psychiatra odwrócił się do Hirtmanna.

– Tak?

– Przyjmuje pan dużo gości?

– Pan, doktorze, panna Ferney, Monsieur Monde, fryzjer, kapelan, zespół terapeutyczny, doktor Lepage... – wyliczył Szwajcar, znów się uśmiechając.

– To nasz naczelny lekarz – wyjaśnił Xavier.

– Zdarza mu się stąd wychodzić?

– Opuścił ten pokój raz w ciągu szesnastu miesięcy. Żeby zaplombować ząb. Ściągamy dentystę z Saint-Martin, ale cały potrzebny sprzęt mamy na miejscu.

– A te drzwi?

Xavier otworzył dwoje drzwi: szafa z kilkoma stosikami bielizny i białymi kombinezonami na zmianę na wieszakach oraz mała łazienka bez okna.

Servaz ukradkiem obserwował Hirtmanna. Z całą pewnością mężczyzna miał w sobie coś charyzmatycznego, zarazem jednak policjant nigdy nie widział człowieka, który mniej przypominałby seryjnego mordercę. Hirtmann wyglądał jak człowiek, którym był w czasach wolności: niezłomny prokurator, osoba dobrze wychowana, ale także swawolnik – miał to wypisane na twarzy. Tylko oczy nie pasowały. Czarne, nieruchome. Błysk przebiegłości w źrenicach, powieki opuszczone, ale niemrugające. Wzrok paraliżujący jak strzał z tasera. Znał już przestępców o takim spojrzeniu. Nigdy jednak nie spotkał osoby równie promieniejącej i niejednoznacznej. Pomyślał, że dawniej takiego człowieka spalono by na stosie za czary. Dziś bada się jego osobowość, próbuje się go zrozumieć. Servaz miał jednak wystarczająco dużo doświadczenia, by wiedzieć, że zła nie da się policzyć, zredukować do postaci naukowej regułki, biologicznych rozważań ani teorii psychologicznej. Tak zwani myśliciele ośmielają się twierdzić, że zło nie istnieje, uważają je za przesąd, nieracjonalną bajkę dla maluczkich. Ale dzieje się tak tylko dlatego, że nigdy nie byli poddani śmiertelnym torturom w ciemnej piwnicy, nigdy nie widzieli dzieci uwiedzionych za pośrednictwem Internetu, nigdy nie byli porwani, tresowani, tumanieni narkotykami, gwałceni całymi tygodniami przez dziesiątki mężczyzn, a potem wyrzuceni na ulicę któregoś z wielkich europejskich miast, nigdy nie byli psychicznie zmuszani, by się wysadzić w powietrze w tłumie ludzi. I nigdy jako dziesięciolatkowie nie słyszeli przez drzwi jęków własnej matki...