Była to aluzja do faktu, że policja i żandarmeria wciąż korzystają z odrębnych baz danych, co oczywiście wszystkim komplikuje pracę. Ale francuska administracja raczej nie słynie z zamiłowania do prostoty. Espérandieu wstał i spojrzał na zegarek. Zamknął laptop.
– Wszystko jest pilne, jak zwykle. Jeśli nie jestem już potrzebny, to spadam.
Servaz rzucił okiem na zegar wiszący na ścianie.
– W porządku. Każdy ma coś do roboty. Ja muszę złożyć komuś wizytę. Być może nadszedł czas, by zadać kilka pytań Chaperonowi.
Diane opuściła Instytut opatulona w puchową kurtkę, golf, spodnie narciarskie i ocieplane buty. Włożyła drugą parę skarpet i posmarowała usta ochronnym sztyftem. Zasypana śniegiem ścieżka zaczynała się na wschód od zabudowań i biegła wśród drzew, mniej więcej równolegle do doliny.
Jej nogi szybko zapadły się w świeżym śniegu, złapała jednak dobry rytm i spokojnie posuwała się naprzód. Wydychana z ust para tworzyła mgiełkę. Musiała zaczerpnąć powietrza. Od czasu rozmowy usłyszanej przez otwór wentylacyjny atmosfera w Instytucie zrobiła się gęsta. Psiakrew! Jak zdoła wytrzymać w tym miejscu przez rok?
Marsz jak zawsze sprzyjał porządkowaniu myśli. Mroźne powietrze pobudzało jej neurony. Im dłużej nad tym myślała, tym mocniej zdawała sobie sprawę, że nic w Instytucie nie dzieje się tak, jak się spodziewała.
I jeszcze cały ten ciąg zdarzeń na zewnątrz, najwyraźniej mających jakiś związek z Instytutem...
Diane czuła się zdezorientowana. Czy gdyby na jej miejscu znalazł się ktoś inny, zauważyłby nocne manewry? Prawdopodobnie nie mają one nic wspólnego z tymi zajściami, ale jeśli jest inaczej? Zastanawiała się, czy nie powiedzieć o nich Xavierowi. Nagle nad jej głową zakrakał kruk. Ptak zerwał się z gałęzi i wzleciał w górę, bijąc skrzydłami. Serce zamarło jej w piersi. Zapadła cisza. Diane znowu pożałowała, że nie ma nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Ale jest tutaj sama. Na niej i tylko na niej spoczywa ciężar podejmowania właściwych decyzji.
Ścieżka nie prowadziła daleko, ale samotność tej okolicy działała na Diane przytłaczająco. Światło i cisza opadające znad wierzchołków drzew miały w sobie coś złowieszczego. Wysokie skalne ściany okalające dolinę nigdy nie znikały całkowicie z zasięgu wzroku, tak jak mury więzienia nigdy nie znikają z oczu więźnia. Krajobraz tak bardzo inny od pełnych życia, przestrzennych pejzaży wokół Jeziora Genewskiego. Ścieżka zaczęła biec bardziej stromo w dół i Diane musiała uważać, gdzie stawia nogę. Las stał się gęstszy. Wreszcie Diane wynurzyła się spomiędzy drzew i znalazła się na skraju dużej polany, na której dostrzegła kompleks zabudowań. Od razu je rozpoznała: to ośrodek kolonijny, położony nieco niżej w dolinie, który mijała, jadąc do Instytutu. Trzy budynki wydały jej się tak samo zrujnowane i ponure jak wtedy, gdy widziała je po raz pierwszy. Jeden z nich, położony blisko drzew, był niemal wchłonięty przez las. Dwa pozostałe były całe popękane, pozbawione drzwi, z powybijanymi szybami, betonowymi ścianami zielonymi od mchu i sczerniałymi od deszczu. Wiatr wpadał przez otwory w murach, wyśpiewując w jękliwych tonach, to wyższych, to niższych, żałobny lament. Martwe liście, zgniłe i rozmokłe, leżały grubą warstwą pod betonowymi ścianami, częściowo przykryte śniegiem, wydzielając woń roślinnego rozkładu.
Diane powoli weszła do środka przez jeden z otworów. Korytarze i halle na parterze pokrywała ta sama zaraza, która kwitnie na murach ubogich dzielnic: graffiti nawołujące do „pieprzenia policji”, „jebania glin” i domagające się władzy nad tym terytorium, której przecież nikt nie zamierzał kontestować. Prymitywne, wulgarne rysunki. Były wszędzie. Diane wywnioskowała stąd, że w Saint-Martin żyje wielu przyszłych artystów...
Jej kroki odbijały się echem w pustych, akustycznych korytarzach. Prądy mroźnego powietrza owiewały ją i przyprawiały o dreszcze. Oczyma swej bujnej wyobraźni Diane bez trudu widziała biegające wszędzie hordy rozwrzeszczanych dzieciaków i opiekunów krążących wokół nich jak psy pasterskie. Jednak, nie wiedząc dlaczego, nie mogła się pozbyć wrażenia, że nad tymi budynkami unosi się raczej aura przeżytych cierpień i smutków niż wakacyjnych radości. Przypomniała sobie badanie wiarygodności jedenastoletniego chłopca zgwałconego przez kolonijnego wychowawcę, które prowadziła w swoim prywatnym gabinecie w Genewie. Kto jak kto, ale ona doskonale wiedziała, że świat nie wygląda tak jak w powieściach Johanny Spyri. Może dlatego, że znajdowała się w obcym miejscu, a może z powodu ostatnich zdarzeń, Diane nie potrafiła odegnać od siebie myśli o niezliczonych gwałtach, morderstwach, aktach znęcania się oraz przemocy fizycznej i psychicznej, popełnianych wszędzie, w każdym miejscu i czasie, w każdy boży dzień. Wizja nie do zniesienia, jak patrzenie prosto w słońce. Przypomniała sobie wiersz Baudelaire’a:
Ale pośród szakalów, śród panter i smoków,
Pośród małp i skorpionów, żmij i nietoperzy,
Śród tworów, których stado wyje, pełza, bieży,
W ohydnej menażerii naszych grzesznych skoków.*
Nagle zamarła. Z zewnątrz dobiegał odgłos silnika. Jakiś samochód zwolnił i zatrzymał się przed ośrodkiem. Zgrzyt opon na podłożu. Diane stała nieruchomo w hallu, nasłuchując. Wyraźnie usłyszała trzaśnięcie drzwi. Ktoś się zbliżał... Zastanawiała się, czy to nie młodociani artyści przybyli, by dokończyć dekorowanie swojej Kaplicy Sykstyńskiej. Jeśli tak, nie wydawało jej się, by spotkanie z nimi sam na sam w takim miejscu było dobrym pomysłem. Obróciła się i bezgłośnie ruszyła korytarzem prowadzącym na tyły budynku, gdy nagle zauważyła, że pomyliła rozgałęzienia i odnoga, którą idzie, jest ślepa. Cholera! Jej puls lekko przyśpieszył. Kiedy zawróciła, usłyszała kroki przybysza na betonowej posadzce przy wejściu. Podskoczyła. On już tu jest! Nie miała żadnego powodu, by się ukrywać, ale ten fakt nie był w stanie jej przekonać do ujawnienia się. Tym bardziej że druga osoba szła do przodu ostrożnie, a następnie także się zatrzymała i zachowywała bezgłośnie. Diane oparła się o zimną betonową ścianę i czuła, że zaczyna się pocić ze strachu. Komu chciało się zapuszczać w takie miejsce? Ostrożność przybysza skłaniała ją do myślenia, że woli on, by nikt nie odkrył jego obecności w ośrodku. Co by się stało, gdyby Diane nagle się pokazała i powiedziała „cześć”?
Człowiek zawrócił i nagle ruszył w jej kierunku. Diane opanowała panika. Ale nie na długo. Przybysz znowu się zatrzymał, odwrócił i ruszył w przeciwną stronę. Skorzystała z okazji, by wyjrzeć zza rogu, za którym się ukrywała. Widok, który ujrzała, nie dodał jej odwagi: długa czarna peleryna z kapturem powiewała na plecach przybysza jak skrzydła nietoperza. Wykonana ze sztywnego, nieprzemakalnego materiału, który szeleścił przy każdym kroku.
Okrycie było na tyle obszerne, że Diane nie mogła stwierdzić, czy osoba, którą widzi od tyłu, to mężczyzna czy kobieta. W jej zachowaniu było jednak jakieś udawanie, jakiś podstęp i Diane zadrżała, jakby ktoś przeciągnął jej po karku zimnym palcem.
Wykorzystując fakt, że osoba odeszła, Diane wyszła ze swojej kryjówki. Czubkiem buta uderzyła jednak o jakiś metalowy przedmiot, który, poruszony, donośnie zadźwięczał na betonie. Diane z walącym sercem cofnęła się w cień. Usłyszała, że człowiek znowu się zatrzymał.
– Jest tu ktoś?
Mężczyzna... Głos był cienki i wysoki, ale należał do mężczyzny.
Diane miała wrażenie, że jej szyja raz po raz nabrzmiewa, w miarę jak krew pompowana przez oszalałe serce pulsuje w jej tętnicach. Upłynęła minuta.