Выбрать главу

– JEST TU KTOŚ?

Głos był specyficzny. Miał w sobie jakąś nutę groźby, ale dało się w nim słyszeć także jakby skargę, jakąś delikatność, nadwrażliwość. Diane mimowolnie pomyślała o kocie, który jednocześnie się boi i jeży sierść na karku.

Niezależnie od wszystkiego, nie znała tego głosu.

Zapanowała cisza, która wydawała się jej trwać wiecznie. Mężczyzna się nie poruszał. Ona też. Tuż obok niej była kałuża, do której z sufitu skapywała woda. W bańce ciszy, otoczonej przytłumionym szelestem opadłych liści na zewnątrz, każdy dźwięk rozbrzmiewał niepokojącym echem. Drogą przejechał jakiś samochód, ale Diane ledwie zwróciła na to uwagę. I nagle drgnęła: z gardła mężczyzny wydobyła się długa, wykrzyczana wysokim, ochrypłym głosem skarga, która jak piłka do squasha odbijała się od ścian.

– Bydlaki, bydlaki, bydlaki! – usłyszała szloch. – Śmieci! Łajdacy! Zdychajcie! Będziecie się smażyć w piekle! Aaaaaaaaaa!

Diane ledwie ośmielała się oddychać. Miała gęsią skórkę. Mężczyzna wybuchnął płaczem. Usłyszała szelest peleryny, gdy opadł na kolana na posadzkę. Szlochał i jęczał dłuższą chwilę. Diane znowu zaryzykowała i wyjrzała zza rogu, ale jego twarz była niewidoczna pod kapturem. Potem nagle się podniósł i uciekł biegiem. Chwilę później usłyszała trzask drzwi samochodu, odgłos zapalanego silnika i samochód odjechał drogą. Wyszła z kryjówki i usiłowała normalnie oddychać. Nie wiedziała, co myśleć o scenie, której była świadkiem. Czy ten mężczyzna często tu przyjeżdża? Czy w tym miejscu zdarzyło się coś, co tłumaczy jego zachowanie? Zachowanie, którego bardziej spodziewałaby się po pacjentach Instytutu.

W każdym razie napędził jej piekielnego stracha. Postanowiła wrócić i przygotować sobie coś ciepłego w kuchence, która była do dyspozycji personelu. Może to uspokoi jej nerwy. Gdy wyszła na zewnątrz, okazało się, że wiatr zrobił się jeszcze chłodniejszy. Dygotała na całym ciele. Wiedziała, że nie tylko z zimna.

Servaz poszedł prosto do merostwa. Duży prostokątny plac nad rzeką. Skwer ze sklepem muzycznym, kawiarniane tarasy, a w samym środku spływające z jednego z balkonów flagi Francji i Unii Europejskiej. Servaz zaparkował na niewielkim parkingu między skwerem a rzeką: szeroką, czystą i spienioną, obudowaną betonowym murkiem.

Okrążył klomb i wszedł między samochody zaparkowane przed tarasami kawiarni, po czym wszedł do merostwa. Na pierwszym piętrze dowiedział się, że mera nie ma i z pewnością znajdzie go w zakładzie butelkowania wody mineralnej, którego jest dyrektorem. Sekretarka początkowo nie chciała dać Servazowi numeru jego komórkowego telefonu, a kiedy wreszcie zdołał się dodzwonić, odezwała się poczta głosowa. Uświadomił sobie, że jest głodny. Jeszcze raz spojrzał na zegarek: 15.29. Spędzili w Instytucie ponad pięć godzin.

Po wyjściu z merostwa usiadł na pierwszym z brzegu tarasie, naprzeciwko skweru. Po drugiej stronie ulicy zauważył nastolatków wracających ze szkoły z plecakami. Inni przemykali na skuterach.

Podszedł kelner. Servaz podniósł głowę. Wysoki, ciemnowłosy facet koło trzydziestki z małą bródką i brązowymi oczami, który musiał się podobać kobietom. Servaz zamówił piwo i omlet.

– Od dawna pan się tu kręci? – zapytał.

Kelner spojrzał na niego podejrzliwie. Podejrzliwie, a zarazem z rozbawieniem. Servaz nagle zrozumiał, że facet się zastanawia, czy to nie jest podryw. Najwyraźniej mężczyzna nie pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji.

– Urodziłem się dwadzieścia kilometrów stąd – odpowiedział.

– Samobójcy: czy to panu coś mówi?

Tym razem podejrzliwość wzięła górę nad rozbawieniem.

– Kim pan jest? Dziennikarzem?

Servaz pokazał odznakę.

– Policja kryminalna. Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa aptekarza Grimma. Musiał pan coś o tym słyszeć.

Kelner ostrożnie skinął głową.

– A więc? Samobójcy: mówi to panu coś?

– Tyle co wszystkim tutaj...

Na te słowa Servaz poczuł jakby nagłe ukłucie szpilką, które sprawiło, że wyprostował się na krześle.

– To znaczy?

– To dawna historia. Niewiele wiem.

– Niech pan powie to, co pan wie.

Na twarzy kelnera malowało się coraz większe zakłopotanie. Rozglądał się po tarasie, przestępując z nogi na nogę.

– To się stało dawno temu...

– Kiedy?

– Jakieś piętnaście lat...

– „To się stało”? Co się stało?

Kelner rzucił mu zdziwione spojrzenie.

– No... Fala samobójstw.

Servaz patrzył na niego, nic nie rozumiejąc.

– Jaka fala samobójstw? – zapytał zdenerwowany. – Niech mi pan wyjaśni, na Boga!

– Kilka samobójstw... Nastolatków... Chłopców i dziewczyn, myślę, że między czternastym a osiemnastym rokiem życia.

– Tutaj, w Saint-Martin?

– Tak. I w wioskach w dolinie.

– Kilka samobójstw? To znaczy ile?

– A skąd ja mam wiedzieć? Miałem wtedy jedenaście lat! Może pięć. Albo sześć. Albo siedem. W każdym razie mniej niż dziesięć.

– I wszystkie wydarzyły się w tym samym czasie? – zapytał Servaz zdezorientowany.

– Nie. W krótkich odstępach. Ale parę miesięcy to jednak trwało.

– Co to znaczy parę miesięcy? Dwa? Trzy? Dwanaście?

– Raczej dwanaście. Tak. Może rok. No nie wiem...

Bystry to on nie jest, niedzielny playboy, pomyślał Servaz. Chyba że robi to celowo.

– Wiadomo, jaki był powód?

– Nie sądzę. Nie.

– Nie zostawili żadnych wiadomości?

Kelner wzruszył ramionami.

– Niech pan posłucha, byłem wtedy smarkaczem. Na pewno spotka pan starszych ludzi, którzy powiedzą panu więcej na ten temat. Ja wiem tylko tyle. Przykro mi.

Servaz patrzył, jak odchodzi między stolikami i znika w kawiarni. Nie próbował go zatrzymać. Zauważył przez szybę, jak rozmawia z korpulentnym mężczyzną, zapewne szefem. Człowiek ten rzucił ponure spojrzenie w jego kierunku, po czym wzruszył ramionami i wrócił do kasy.

Servaz mógł wstać i go przepytać, ale miał pewność, że to nie tutaj uzyska wiarygodne informacje. Fala samobójstw wśród młodych ludzi przed piętnastu laty... Zaczął intensywnie rozmyślać. Niewiarygodna historia! Co mogło pchnąć kilkoro nastolatków z tej doliny do odebrania sobie życia? A teraz, po piętnastu latach, morderstwo i zabity koń... Czy między tymi dwiema seriami zdarzeń istnieje jakiś związek? Zmrużywszy oczy, Servaz zapatrzył się na szczyty w głębi doliny.

Kiedy Espérandieu pojawił się w korytarzu budynku przy bulwarze Embouchure 26, z jednego z pokoi rozległ się donośny głos:

– Oho, idzie ukochana naszego szefa!

Espérandieu postanowił zignorować zaczepkę. Pujol był mocnym w gębie palantem – te cechy często idą ze sobą w parze. Wysoki, postawny typ o siwiejącej czuprynie i średniowiecznej wizji społeczeństwa. W repertuarze miał dowcipy, które śmieszyły wyłącznie jego alter ego: Ange’a Simeoniego. Dwaj nierozdzielni „tenorzy głupoty”, jak śpiewał Aznavour*. Od czasu, gdy Martin ich ustawił, nigdy nie pozwoliliby sobie na taki wyskok w jego obecności. Ale Martina nie było.

Espérandieu minął ciąg pokoi i wszedł do swojego, który znajdował się na końcu korytarza, tuż obok gabinetu szefa. Zamknął za sobą drzwi. Samira zostawiła na jego biurku wiadomość: „Wprowadziłam strażników do bazy, jak prosiłeś”. Chodziło o bazę osób poszukiwanych. Zmiął kartkę i wrzucił do kosza, włączył na iPhonie piosenkę Family Tree w wykonaniu TV on the Radio i otworzył pocztę. Martin prosił go o zebranie jak największej ilości informacji na temat Érica Lombarda. Espérandieu wiedział, do kogo się zwrócić. Miał nad resztą kolegów – włączając Martina, ale wyłączając Samirę – tę przewagę, że był nowoczesny. Należał do pokolenia multimediów, cyberkultury, portali społecznościowych i forów internetowych. A tam, gdy tylko człowiek wie, jak to zrobić, można zawrzeć ciekawe znajomości. Ale nie zależało mu szczególnie, by Martin czy ktokolwiek inny dowiedział się, w jaki sposób zdobywa informacje.