– Przykro mi, nie było go tu dzisiaj.
Zastępca dyrektora zakładu butelkowania wody mineralnej patrzył na Servaza zniecierpliwiony.
– Nie wie pan, gdzie mogę go znaleźć?
Grubas wzruszył ramionami.
– Nie. Próbowałem się do niego dodzwonić, ale ma wyłączony telefon. Normalnie powinien przyjść do pracy. Próbował pan dzwonić do domu? Może jest chory?
Servaz podziękował i wyszedł z fabryczki, którą otaczał wysoki płot zwieńczony zwojem drutu kolczastego. Otworzył drzwi jeepa i zaczął główkować. Telefonował już na domowy numer Chaperona. Nikt nie odpowiadał. Servaz poczuł, że w jego żołądku rośnie bańka strachu.
Usiadł za kierownicą.
Oczyma pamięci jeszcze raz zobaczył przerażone spojrzenie Chaperona. Co dokładnie mówił Hirtmann? „Niech pan poprosi szanownego mera, żeby panu opowiedział o samobójstwach”. O czym wie Hirtmann, czego oni nie wiedzą? I skąd, do diabła, o tym wie?
Potem zaświtała mu inna myśl. Servaz chwycił telefon i wystukał numer zapisany w notesie. W słuchawce usłyszał głos kobiety.
– Servaz, policja kryminalna – powiedział. – Czy pani mąż miał jakieś własne pomieszczenie, jakiś gabinet, miejsce, gdzie przechowywał dokumenty?
Po chwili ciszy usłyszał, jak jego rozmówczyni wypuszcza papierosowy dym tuż obok słuchawki.
– Tak.
– Pozwoli pani, że przyjadę i rzucę na to okiem?
– A mam wybór?
Pytanie padło, ale tym razem nie było w nim zjadliwości.
– Może pani odmówić. Wtedy będę musiał wystąpić o rekwizycję sądową i otrzymam ją, a pani brak dobrej woli w sposób nieunikniony zwróci na siebie uwagę sądu, który zajmuje się tą sprawą.
– Kiedy? – zapytała oschle.
– Natychmiast, jeśli to pani nie przeszkadza.
Bałwan nadal stał przy ulicy, ale dzieci zniknęły. Nie było też kociego trupa. Zaczął zapadać wieczór. Niebo było zaciągnięte ciemnymi, złowieszczymi chmurami, jedynie tuż nad górskimi szczytami widać było różowopomarańczowy pasek światła.
Tak jak poprzednio, wdowa po Grimmie czekała na niego na progu drewnianego, pomalowanego na niebiesko domku z papierosem w ręku. Z maską absolutnej obojętności przyklejoną do twarzy. Usunęła się, by go przepuścić.
– Na końcu korytarza, po prawej. Niczego nie dotykałam.
Servaz szedł korytarzem pełnym mebli, obrazów, krzeseł, bibelotów i wypchanych zwierząt, które śledziły go wzrokiem. Popchnął ostatnie drzwi po prawej, za biblioteką. Okiennice były zamknięte, w pomieszczeniu panował półmrok. Czuć było zaduch. Servaz otworzył okno. Znajdował się w niewielkim gabinecie o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych, którego okna wychodziły na las za domem. Panował tu bałagan nie do opisania. Servaz miał kłopot z utorowaniem sobie drogi na środek pokoju. Zrozumiał, że kiedy Grimm był w domu, musiał tu spędzać większość czasu. Na jednym z mebli stał nawet minitelewizor, a naprzeciw niego stara, zapadnięta sofa zawalona segregatorami, papierowymi teczkami, czasopismami wędkarskimi i myśliwskimi. Był tu także przenośny odtwarzacz stereo i kuchenka mikrofalowa.
Przez kilka sekund stał na środku pomieszczenia i osłupiały przyglądał się rozrzuconym bezładnie kartonowym pudełkom, meblom, segregatorom i zakurzonym przedmiotom.
Nora, kryjówka...
Psia buda.
Servaza przeszedł dreszcz. Grimm żył jak pies pod bokiem lodowatej małżonki.
Na ścianach widokówki, kalendarz, plakaty przedstawiające górskie jeziora i rzeki. Na szafach znowu wypchane zwierzęta: wiewiórka, parę sów, dzika kaczka, a nawet żbik. W kącie Servaz zauważył parę turystycznych butów. Na jednym z mebli kilka kołowrotków wędkarskich. Miłośnik przyrody? Taksydermista-amator? Servaz przez chwilę próbował znaleźć się w skórze otyłego mężczyzny zamykającego się w tym pomieszczeniu, za całe towarzystwo mającego te zwierzaki o szklanych, nieruchomych oczach, których blask przebija się przez panujący półmrok. Wyobrażał go sobie, jak przed swoim telewizorkiem napycha się odgrzewanym jedzeniem, a potem zasypia na sofie. Mężczyzna wygnany na koniec korytarza przez kobietę-piłę, którą poślubił przed trzydziestu laty. Postanowił przejrzeć szuflady. Metodycznie. W pierwszej znalazł pióra, faktury, listy leków, wyciągi bankowe, druki potwierdzenia odbioru, wyciągi z kart kredytowych. W następnej – lornetkę, karty do gry w oryginalnym opakowaniu, kilka map turystycznych.
Następnie, w głębi szuflady, jego palce trafiły na klucze. Wyjął je, żeby przyjrzeć się im w świetle: pęk składał się z jednego dużego klucza do zamka patentowego i dwóch mniejszych do kłódek lub zasuwek. Servaz schował klucze do kieszeni.
W trzeciej szufladzie zestaw muszek wędkarskich, haczyki, żyłka – i zdjęcie.
Grimm, Chaperon i dwie inne osoby.
Fotografia była stara: Grimm był niemal szczupły, a Chaperon młodszy o co najmniej piętnaście lat. Czterej mężczyźni siedzieli na dużych kamieniach wokół ogniska i uśmiechali się do obiektywu. Za nimi, po lewej, polanka otoczona lasem złożonym z wysokich drzew iglastych i niższych, liściastych w kolorach jesieni. Po prawej łąka schodząca łagodnie do górskiego jeziora. Zdjęcie zostało zrobione pod koniec dnia: długie cienie drzew kładły się na łące w kierunku jeziora. Spirala dymu wznoszącego się z ogniska widoczna w wieczornym świetle. Po lewej stronie Servaz zauważył dwa namioty.
Sielankowa atmosfera.
Wrażenie prostego szczęścia i braterstwa. Mężczyźni, którzy cieszą się spotkaniem i wspólnym biwakiem w górach, ostatnim przed zimą.
Servaz zrozumiał, w jaki sposób Grimm mógł znosić to życie rekluza u boku małżonki, która gardziła nim i upokarzała go: dzięki tym chwilom ucieczki na łono przyrody w gronie przyjaciół. Zrozumiał swoją pomyłkę: to pomieszczenie nie było więzieniem ani budą. Przeciwnie, było tunelem prowadzącym do zewnętrznego świata. Wypchane zwierzęta, plakaty, sprzęt wędkarski, czasopisma: wszystko kierowało jego myśl ku tym chwilom absolutnej wolności, które musiały być osią jego życia.
Czterej mężczyźni na zdjęciu mieli na sobie kraciaste koszule, swetry i spodnie, których krój wskazywał na modę lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jeden z nich trzymał w ręku manierkę, która niekoniecznie zawierała wodę; inny spoglądał w obiektyw z nieobecnym półuśmiechem, z miną, jakby był gdzie indziej, jak gdyby ta mała uroczystość go nie dotyczyła.
Servaz przyjrzał się dwóm pozostałym turystom. Jeden był olbrzymim, wesołym brodaczem, drugi dość szczupłym mężczyzną o bujnej czuprynie, w grubych okularach.
Porównał jezioro na zdjęciu z tym, które przedstawiał wiszący na ścianie plakat, ale nie mógł ustalić, czy to jest to samo jezioro.
Odwrócił fotografię.
Jezioro Oule, październik 1993.
Wyraźne, dokładne, ścieśnione pismo.
Nie pomylił się. Zdjęcie ma piętnaście lat. Mężczyźni byli wtedy mniej więcej w jego wieku. Zbliżali się do czterdziestki. Czy mieli jeszcze marzenia, czy już robili bilans swojego życia? Czy był to bilans pozytywny czy negatywny? Na zdjęciu są uśmiechnięci, ich oczy lśnią w pastelowym świetle jesiennego wieczoru, rysy twarzy rzeźbią głębokie cienie.
Ale kogo naprawdę przedstawia fotografia? Na zdjęciu każdy z nich, albo prawie każdy, się uśmiecha. Wszyscy grają, ulegając wpływowi wszechobecnej medialnej miernoty, pomyślał Servaz. Wielu wręcz odgrywa całe swoje życie, jakby znajdowali się na scenie. Pozory i kicz stały się regułą.