Выбрать главу

– Na jakim etapie jest śledztwo w sprawie konia?

– A kto pyta?

– Biuro dyrektora generalnego dokładnie przygląda się tej sprawie, komendancie.

– Czy wiedzą, że zamordowano człowieka?

– Tak, aptekarza Grimma, jesteśmy na bieżąco – odpowiedział biurokrata, jakby miał całe akta w małym palcu, co jednak było mało prawdopodobne.

– Rozumie pan więc, że sprawa konia pana Lombarda nie jest dla mnie w tej chwili priorytetowa.

– Komendancie, Catherine d’Humières zapewniała mnie, że jest pan dobrym członkiem drużyny.

Servaz poczuł, że rośnie mu ciśnienie. Na pewno lepszym niż ty, pomyślał. Przynajmniej nie spędzam czasu na ściskaniu dłoni w korytarzach, obgadywaniu koleżków i udawaniu, że znam akta, których jeszcze nie skompletowano.

– Ma pan jakiś trop?

– Żadnego.

– A ci dwaj strażnicy?

No proszę, nawet się wysilił i przeczytał sprawozdania. Na pewno na kolanie, tuż przed tym telefonem, jak uczeń gimnazjum, który odwala zadanie domowe tuż przed lekcjami.

– To nie oni.

– Skąd ta pewność?

Bo spędzam czas wśród ofiar i morderców, kiedy ty pierdzisz w stołek.

– To nie ten profil. Jeśli chce się pan o tym przekonać osobiście, zapraszam, by przyjechał pan tutaj i przyłączył się do nas.

– Chwileczkę, komendancie, spokojnie. Nikt nie kwestionuje pańskich kompetencji – przyhamował go rozmówca. – Niech pan prowadzi śledztwo według własnego rozeznania, proszę tylko nie zapominać, że chcemy wiedzieć, kto zabił konia.

Przekaz był jasny: zawsze można zamordować aptekarza i powiesić go rozebranego do naga na moście – nie wolno jednak obcinać głów koniom najpotężniejszych ludzi we Francji.

– W porządku – rzucił Servaz.

– Na razie, komendancie – powiedział mężczyzna i odłożył słuchawkę.

Servaz wyobraził go sobie, jak siedzi za biurkiem, podśmiewając się ze swoich drobnych przedstawicieli z prowincji, w ładnym garniturze i ślicznym krawacie, spryskany drogą wodą kolońską, i redaguje jakąś nieistotną notatkę pełną nadętych słów, a potem wstaje, by opróżnić pęcherz, podziwia swoją twarz w łazienkowym lustrze i schodzi do stołówki, by dołączyć do podobnych sobie urzędasów.

– Piękna ceremonia i piękne miejsce – odezwał się ktoś obok niego.

Odwrócił głowę. Gabriel Saint-Cyr uśmiechał się do niego. Servaz uścisnął wyciągniętą rękę. Sędzia odwzajemnił uścisk szczerze i bezceremonialnie, bez upokarzającego paternalizmu.

– Właśnie mówiłem sobie, że to świetne miejsce na spędzenie wieczności – powiedział komendant z uśmiechem.

Emerytowany sędzia skinął głową.

– To właśnie zamierzam zrobić. Prawdopodobnie pana wyprzedzę, ale jeśli tylko pan zechce, sądzę, że jako nieboszczyk będzie pan dobrym towarzyszem. Moje miejsce jest tam.

Saint-Cyr wskazał palcem róg cmentarza. Servaz wybuchnął śmiechem i zapalił papierosa.

– Skąd pan wie?

– O czym?

– Że jako nieboszczyk będę dobrym towarzyszem.

– W moim wieku i z moim doświadczeniem człowiek szybko wyrabia sobie właściwe zdanie o innych.

– I nigdy się nie myli?

– Rzadko. A poza tym ufam osądowi Catherine.

– Pytała pana o znak?

Teraz Saint-Cyr się roześmiał.

– Zodiaku? To pierwsza rzecz, którą zrobiła, kiedy nas sobie przedstawiono! Moja rodzina ma tu grobowiec – dodał. – Trzy lata temu wykupiłem miejsce na drugim końcu cmentarza, najdalej jak się dało.

– Dlaczego?

– Myśl, że przez całą wieczność musiałbym znosić sąsiedztwo niektórych osób, przerażała mnie.

– Znał pan Grimma?

– Czyżby zdecydował się pan skorzystać z mojej propozycji?

– Może.

– Bardzo skryty gość. Powinien pan zapytać Chaperona. – Saint-Cyr wskazał oddalającego się mera. – Dobrze się znali.

Servaz przypomniał sobie słowa Hirtmanna.

– Tak mi się właśnie zdawało – powiedział. – Grimm, Chaperon i Perrault, prawda? Partyjka pokera w sobotni wieczór.

– Tak. I Mourrenx. Niezmienny kwartet od czterdziestu lat. Nierozłączni od czasów liceum...

Servaz pomyślał o zdjęciu, które miał w kieszeni marynarki. Pokazał je sędziemu.

– To oni?

Gabriel Saint-Cyr wyjął okulary i włożył je na nos, po czym spojrzał na zdjęcie. Gdy dotykał grupy mężczyzn na fotografii, Servaz zauważył, że palec sędziego jest zdeformowany przez reumatyzm i trzęsie się. Parkinson.

– Tak. To Grimm... A to Chaperon... – Sędzia przesunął palec. – Ten gość to Perrault. – Wskazał na wysokiego, szczupłego człowieka z gęstą czupryną i w grubych okularach. – Ma sklep ze sprzętem sportowym w Saint-Martin. Jest też przewodnikiem wysokogórskim. – Palec sędziego zatrzymał się następnie na brodatym olbrzymie, który w jesiennym świetle wznosił toast menażką, uśmiechając się do obiektywu. – Gilbert Mourrenx. Pracował w fabryce celulozy w Saint-Gaudens. Zmarł dwa lata temu na raka żołądka.

– Mówi pan, że ta czwórka była nierozłączna?

– Owszem – odparł Saint-Cyr, chowając okulary. – Nierozłączna, tak... Można tak powiedzieć.

Servaz wpatrywał się w sędziego. Ten specyficzny ton... Starszy pan nie spuszczał z niego wzroku. Z miną jak gdyby nigdy nic, przekazywał mu jakąś wiadomość.

– Było coś... Jakieś historie z nimi związane?

Spojrzenie sędziego było tak samo intensywne jak spojrzenie Servaza. Policjant wstrzymał oddech.

– Raczej plotki. I raz, jakieś trzydzieści lat temu, jedna skarga. Złożona przez rodzinę z Saint-Martin. Skromni ludzie: ojciec pracował jako robotnik w elektrowni, matka była bezrobotna.

Elektrownia: wszystkie zmysły Servaza natychmiast znalazły się w stanie gotowości.

– Skarga na nich?

– Tak. Chodziło o szantaż. Czy coś w tym stylu... – Stary sędzia zmarszczył brwi, próbując zebrać wspomnienia. – Jeśli mnie pamięć nie myli, chodziło o zdjęcia z polaroidu. Zdjęcia córki tych biednych ludzi, siedemnastoletniej dziewczyny. Była na nich rozebrana, widać było, że jest pijana. A na jednej z fotografii była... z kilkoma mężczyznami, tak sądzę. Zdaje się, że ci młodzi ludzie grozili, że puszczą te zdjęcia w obieg, jeśli dziewczyna nie zrobi dla nich różnych rzeczy... I dla ich kolegów. Ale w końcu nie wytrzymała i powiedziała o wszystkim rodzicom.

– I co było dalej?

– Nic. Rodzice wycofali skargę, zanim jeszcze żandarmeria zdążyła przesłuchać tych czterech młodzieńców. Na pewno dogadali się po cichu. Wycofanie skargi w zamian za odstąpienie od szantażu. Rodzicom z całą pewnością nie uśmiechało się, żeby te zdjęcia zaczęły krążyć.

– Dziwne. Maillard mi o tym nie wspominał.

– Możliwe, że nigdy nie słyszał o tej sprawie. Jeszcze wtedy nie pracował.

– Ale pan tak.

– Tak.

– Uwierzył im pan?

Saint-Cyr skrzywił się sceptycznie.

– Jest pan gliną. Wie pan tak samo dobrze jak ja, że każdy ma jakieś tajemnice. Zazwyczaj niezbyt chwalebne. Dlaczego ci ludzie mieliby kłamać?

– Żeby wyciągnąć pieniądze od rodzin tych czterech chłopaków.

– I żeby dobre imię ich córki było na zawsze zszargane? Nie. Znałem ojca. Najmował się u mnie do drobnych prac, gdy był na bezrobociu. Prawy człowiek, stara szkoła. To nie była rodzina, która posunęłaby się do czegoś takiego.

Servaz znowu pomyślał o chatce i o tym, co w niej znalazł.

– Powiedział pan, że każdy ma jakieś tajemnice.