Выбрать главу

Pochyliła nad ekranem komputera swoją zjawiskowo brzydką twarz. Makijaż w niczym nie pomagał. Nawet Espérandieu o mało nie parsknął śmiechem, gdy pierwszy raz ją zobaczył. Ale w końcu się przyzwyczaił. Teraz paradoksalnie odnajdywał w niej nawet jakiś specyficzny wdzięk.

– Gdzie byłaś? – zapytał.

– U sędziego.

Zrozumiał, że ma na myśli sędziego, który prowadzi sprawę trzech chłopaków. Z uśmiechem zastanawiał się, jakie wrażenie musiała zrobić w korytarzach sądu.

– I jak, do przodu?

– Wygląda na to, że argumenty przeciwnej strony znajdują pewien oddźwięk w umyśle pana sędziego.

– Jak to?

– No, hipoteza o utopieniu pomału się przyjmuje.

– O cholera!

– Nie zauważyłeś niczego, wchodząc? – zapytała.

– Co masz na myśli?

– Pujol i Simeoni.

Espérandieu się skrzywił. Nie lubił poruszać tego tematu.

– Tak, wyglądają, jakby byli w wyjątkowej formie – stwierdził ponuro.

– Od wczoraj się tak zachowują – wyjaśniła. – Mam wrażenie, jakby nieobecność Martina dodawała im skrzydeł. Powinieneś uważać.

– Dlaczego ja?

– Wiesz przecież.

– Nie, wyjaśnij mi.

– Nie znoszą cię. Uważają cię za geja. Dla nich być gejem to prawie to samo, co być pedofilem albo pieprzyć się z kozą.

– Ciebie też nie znoszą – zauważył Espérandieu, nie okazując szczególnego zgorszenia językiem Samiry.

– Nie tak jak ciebie. Nie lubią mnie, bo jestem chińsko-arabskim mieszańcem. Szkoda, że nie mam jeszcze trochę czarnej krwi. Ty to co innego. Mają tysiąc powodów, żeby cię nienawidzić: twój sposób bycia, twoje ciuchy, wsparcie Martina, żona...

Żona?

Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.

– Oczywiście. Nie mogą zrozumieć, jak taka kobieta mogła wyjść za faceta twojego pokroju.

Teraz Espérandieu się uśmiechnął. Doceniał prosty sposób mówienia Samiry, uważał jednak, że odrobina umiejętności dyplomatycznych czasem dobrze by jej zrobiła.

– To neandertalczycy – powiedział.

– Prymitywy – potwierdziła Samira. – Ale na twoim miejscu miałabym się na baczności. Nie jestem pewna, czy nie szykują jakiegoś świństwa.

Wysiadając z samochodu przed domkiem Grimma, Servaz zastanawiał się, czy poprzedniego wieczoru nie miał halucynacji. Dolina nie wyglądała już ani trochę mrocznie ani niepokojąco. Gdy zamykał drzwi wozu, znowu poczuł, że ma podrażnione gardło. Zapomniał rano zażyć tabletkę.

– Ma pani może trochę wody?

– W schowku jest butelka mineralnej – rzuciła Ziegler.

Ruszyli w kierunku chatki stojącej na brzegu rzeki, która wiła się między pniami drzew siecią srebrzących się strumyków. Szare zbocza gór porastały jodły, świerki i trochę buków. Kawałek dalej nad brzegiem strumienia zauważyli dzikie wysypisko śmieci. Leżały tam zardzewiałe puszki, czarne worki na odpady, brudny materac, lodówka, a nawet stary komputer, za którym ciągnęły się kable jak macki za martwą ośmiornicą. Nawet w tej dzikiej dolinie człowiek nie może powstrzymać swojego dzieła zniszczenia.

Wszedł po schodach na werandę. Szeroka wstęga z napisem ŻANDARMERIA NARODOWA – WSTĘP WZBRONIONY wisiała w poprzek wejścia. Servaz podniósł ją, otworzył zamki, szybkim ruchem pchnął drzwi i usunął się, by przepuścić Ziegler.

– Ściana po lewej – powiedział.

Irène zrobiła krok do środka i zatrzymała się.

– O cholera!

Servaz wszedł. Blat i szafki otwartej kuchni po prawej, wersalka zawalona poduszkami w głębi i szuflady pod nią, półki z książkami, sprzęt wędkarski: wędki, kosz, buty, podbieraki, ułożony w kącie – wszystko to było dokładnie pokryte rozmaitymi proszkami: aluminium, biel ołowiana, sadza angielska, czarny proszek magnetyczny, czerwony proszek fluorescencyjny... Wszystkie do wydobywania ukrytych śladów. Duże niebieskie powierzchnie wskazywały, że technicy użyli substancji Bluestar: szukali śladów krwi, bezskutecznie. Tu i tam poprzypinano tekturowe tabliczki z numerami. Także z dywanu wycięto próbki do badania.

Servaz dyskretnie przyglądał się Ziegler.

Była poruszona. Wpatrywała się w ścianę po lewej: duża czarna peleryna wyglądała jak śpiący nietoperz; jej czarne, połyskujące morą fałdy kontrastowały z jasnym drewnem ściany. Była powieszona na drewnianym kołku za kaptur. Pod peleryną, na podłodze z surowej sosny spoczywała para butów. Na nich także widać było ślady proszku.

– Nie wiem dlaczego, ale gdy na to patrzę, dostaję gęsiej skórki – stwierdziła Ziegler. – Ostatecznie jednak nie chodzi tylko o ubranie przeciwdeszczowe i parę obuwia.

Servaz rzucił okiem przez otwarte drzwi. Na zewnątrz panowała cisza. Ale widok reflektorów odbijających się w lusterku jakby przykleił mu się do siatkówki. Próbował wychwycić ewentualne odgłosy silnika, ale słyszał tylko szum rzeki. Znowu poczuł instynktowny strach – taki sam jak minionej nocy, kiedy zobaczył za sobą światła. Pierwotny strach, bez żadnych niuansów.

– Co się dzieje? – zapytała Ziegler, dostrzegłszy jego spojrzenie.

– Wczoraj na drodze byłem śledzony. Jakiś samochód czekał na mnie u wylotu tej ścieżki.

Przyjrzała mu się uważnie. Przez jej twarz przemknął cień niepokoju.

– Jest pan tego pewien?

– Tak.

Przez chwilę panowała przytłaczająca cisza.

– Trzeba o tym powiedzieć d’Humières.

– Nie. Wolałbym, żeby to zostało między nami. Przynajmniej na razie.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Confiant mógłby to wykorzystać, żeby mnie odsunąć. Oczywiście pod pretekstem, że mnie chroni – dodał, uśmiechając się słabo.

– Kto to był według pana?

– Ludzie nasłani przez Lombarda?

– A może mordercy...

Wpatrywała się w niego okrągłymi oczami. Zrozumiał, że zastanawia się, jak by się zachowała, gdyby rzecz przydarzyła się jej. Strach to zaraźliwa choroba, pomyślał. W tym śledztwie jest doskonale czarny punkt, jakaś mroczna masa krytyczna tworząca rdzeń tej historii, a oni zaczynają się niebezpiecznie do niej zbliżać. Po raz drugi zadał sobie pytanie, czy nie narażają życia na niebezpieczeństwo.

– Czas na rozmowę z panem merem – powiedział nagle.

– Niech się pani nie przejmuje, wszystko pójdzie dobrze.

Diane patrzyła na wysoką postać Monsieur Monde’a, domyślając się potężnej masy mięśniowej pod jego kombinezonem. Musi spędzać godziny na atlasie i podnoszeniu sztang. Przyjaźnie mrugnął do niej. Diane skinęła głową.

Wbrew temu, co wydawali się myśleć ci mężczyźni, nie odczuwała specjalnego strachu. Raczej intensywną zawodową ciekawość.

Dalej znajdował się oświetlony jarzeniówkami korytarz. Białe ściany i wykładzina tłumiąca ich kroki. Ciszę wypełniała dyskretna tapeta dźwiękowa – jak w hipermarkecie. Utwór w stylu new age, dźwięki harfy i fortepianu nieuchwytne jak oddech.

Drzwi...

Mijała je, nie podchodząc do okienek. Xavier szedł tuż przed nią energicznym krokiem. Posłusznie podążała za nim.

Nie było słychać żadnych szmerów. Jakby wszyscy spali. Diane czuła się jak w nowoczesnym, minimalistycznie urządzonym pięciogwiazdkowym hotelu.

Przypomniała sobie przeciągłe, posępne zawodzenie, które słyszała ze śluzy, gdy po raz pierwszy znalazła się w pobliżu tego miejsca. Czyżby na dzisiejszą okazję naszprycowali ich lekami? Nie, przecież Alex mówił: ci pacjenci są lekooporni.

Xavier zatrzymał się przed ostatnimi drzwiami. Wystukał szyfr na klawiaturze, a następnie przekręcił klamkę.

– Dzień dobry, Julianie.

– Dzień dobry, doktorze.

Głęboki, dobrze postawiony głos światowca. Diana usłyszała go, a dopiero potem zobaczyła.