– Przyprowadziłem panu gościa. To nowa pani psycholog, Diane Berg. Jest Szwajcarką, tak jak pan.
Podeszła do niego. Julian Hirtmann stał przy oknie, z którego widać było ośnieżony wierzchołek jodły. Odwrócił wzrok od pejzażu za szybą i spojrzał na nią. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt i Xavier wyglądał przy nim jak dziecko. Około czterdziestki, ciemne, krótko obcięte włosy, zdecydowane, regularne rysy. Pewny siebie. Całkiem przystojny mężczyzna, pomyślała, jeżeli ktoś lubi takich zimnych drani. Wysokie czoło, zaciśnięte usta, kwadratowa żuchwa.
Od razu jednak uderzyły ją jego oczy. Przenikliwe. Czarne. Intensywne. Płonące przebiegłością, ale nieruchome. Powieki, które nie mrugają. Zmrużył oczy i Diane poczuła, że Hirtmann prześwietla ją wzrokiem.
– Dzień dobry, Julianie – powiedziała.
– Dzień dobry. Pani psycholog, tak?
Zobaczyła, że doktor Xavier się uśmiecha.
– W której dzielnicy Genewy pani mieszka?
– Cologny.
Pokiwał głową i podszedł do okna.
– Miałem piękny dom nad jeziorem. Dziś mieszkają tam jacyś nowobogaccy. Z tych, co mają komputery i telefony komórkowe, ale ani jednej książki w całym domu. Mój Boże! Mieszkał tam Percy Bysshe Shelley, gdy był w Szwajcarii, wyobraża pani to sobie?
Wpatrywał się w nią czarnymi, lśniącymi oczami. Czekał na odpowiedź.
– Lubi pan czytać? – zapytała niezdarnie.
Wzruszył ramionami, najwyraźniej rozczarowany.
– Doktor Berg chciałaby się z panem regularnie spotykać – wtrącił Xavier.
Hirtmann znowu odwrócił się w jej stronę.
– Naprawdę? A co ja z tego będę miał? Poza przyjemnością obcowania z panią?
– Nic – odpowiedziała szczerze. – Absolutnie nic. Nie mam ambicji w żaden sposób ulżyć pana cierpieniom. Tym bardziej że pan nie cierpi. Nie mam panu nic do zaoferowania, poza, jak pan powiedział, moim towarzystwem. Będę jednak wdzięczna, jeśli zgodzi się pan na rozmowy ze mną.
Żadnych pochlebstw ani kłamstw – Diane uznała w duchu, że całkiem nieźle sobie poradziła. Wpatrywał się w nią intensywnie.
– Hmmm, szczerość... – Hirtmann przeniósł wzrok na Xaviera. – To w tym miejscu rzadko spotykany towar. Załóżmy, że się zgodzę. Na czym będą polegać te... rozmowy? Mam nadzieję, że nie zamierza pani poddawać mnie tej głupawej psychoanalizie. Od razu pani mówię: to nie zadziała. Nie ze mną.
– Nie, chodzi mi o prawdziwe rozmowy. Będziemy poruszać różne tematy, na które pan się zgodzi rozmawiać.
– A, to jeszcze musielibyśmy mieć wspólne zainteresowania – zakpił.
Diane zignorowała zaczepkę.
– Niech mi pani opowie o sobie – poprosił. – Jakie pani ma doświadczenie?
Powiedziała mu. Wymieniła Wydział Psychologii i Nauk o Wychowaniu w Genewie, uniwersytecki Instytut Psychologii Sądowej, prywatny gabinet, w którym pracowała, i więzienie w Champ-Dollon, gdzie odbywała staż.
Kiwnął głową ze śmiertelnie poważną miną, dotykając palcem dolnej wargi, jakby ją egzaminował. Diane o mało się nie uśmiechnęła na widok tej pozy. Przypomniała sobie jednak, co ten człowiek robił z kobietami w jej wieku, i rozbawienie minęło.
– Spodziewam się, że znalazłszy się tutaj, w tak szczególnym i nowym dla pani otoczeniu, czuje pani pewną obawę?
Testował ją. Chciał wiedzieć, czy będą rozmawiali jak równy z równym. Nie miał ochoty na monolog, w którym tylko on by mówił, a ona zadowoliłaby się słuchaniem.
– Tak, obawę przed nowym stanowiskiem, nowym miejscem, nowymi obowiązkami – odpowiedziała. – Stres zawodowy. Uważam, że to pozytywne zjawisko, coś, co popycha do przodu.
Pokiwał głową.
– Skoro pani tak uważa. Jak pani wie, każda grupa w sytuacji zamknięcia ma tendencje do regresji. Tutaj regresji ulegają nie tylko pacjenci, ale również personel, także psychologowie. Zobaczy pani. Są tu trzy pierścienie ochronne jeden w drugim: po pierwsze, zabezpieczenia tego przytułku dla świrów, po drugie, bariera doliny, po trzecie granice miasta na dole, z populacją zdegenerowaną przez ciągłe krzyżowanie się w obrębie tej samej krwi, kazirodztwo i przemoc w rodzinach. Zobaczy pani. Za parę dni albo tygodni poczuje pani, że pani dziecinnieje, staje się z powrotem małą dziewczynką, będzie pani miała ochotę znowu ssać kciuk...
Wyczytała w jego oczach, że ma ochotę powiedzieć coś obscenicznego, ale się powstrzymuje. Otrzymał surowe wychowanie. Nagle zdała sobie sprawę, że Hirtmann przypomina jej ojca: sroga mina, przystojny wygląd lekko starzejącego się, dobrze ułożonego mężczyzny i siwe nitki mieniące się tu i ówdzie w ciemnych włosach.
Taka sama, zdecydowana linia ust i żuchwy, ten sam długi nos, to samo intensywne spojrzenie, oceniające i osądzające. Poczuła, że jeśli nie przegna tej myśli, zaraz straci rezon. Zaczęła się zastanawiać, jak ktoś taki mógł być zdolny do organizowania jawnie brutalnych orgii. Hirtmann nie ma jednej osobowości; ma ich kilka.
– O czym pani myśli? – zapytał.
– O tym, że trochę mi pan przypomina mojego ojca.
Pierwszy raz wyglądał na wytrąconego z równowagi. Zobaczyła, że się uśmiecha i że ten uśmiech całkowicie zmienia jego wygląd.
– Naprawdę? – zapytał, szczerze zaskoczony.
– Można u pana wyczuć to samo typowo szwajcarskie, mieszczańskie wychowanie, taką samą rezerwę i surowość. Czuć od pana protestantyzmem, mimo że po drodze się pan go pozbył. Wszyscy ci szwajcarscy wielcy mieszczanie przypominający sejfy z podwójnym zamkiem... Zastanawiałam się, czy mój ojciec ma jakąś tajemnicę, do której nie może się przyznać, jak pan.
Xavier spojrzał na nią zmieszany i odrobinę zirytowany. Hirtmann uśmiechnął się szerzej.
– Tak, sądzę, że będziemy się dobrze dogadywać – oznajmił. – Kiedy zaczynamy? Mam ochotę jak najprędzej wrócić do tej rozmowy.
– Nie do zlokalizowania – powiedziała Ziegler, zatrzaskując klapkę telefonu. – Nie ma go ani w merostwie, ani w domu, ani w fabryce. Tak jakby się znowu ulotnił.
Servaz spojrzał na nią, po czym zaczął się wpatrywać w rzekę przez przednią szybę.
– Trzeba będzie się poważnie zająć panem merem, kiedy się znowu pojawi. Tymczasem spróbujmy znaleźć Perraulta.
Ekspedientka, młoda, mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna, żuła gumę tak zawzięcie, jakby miała z nią jakieś osobiste porachunki.
Nie wyglądała na sportsmenkę. Raczej na osobę, która nadużywa słodyczy i zbyt dużo czasu spędza przed telewizorem albo przy komputerze. Servaz pomyślał, że na miejscu Perraulta wahałby się powierzyć jej kasę. Popatrzył dookoła na rzędy nart i snowboardów, regały pełne obuwia trekkingowego, odblaskowe kombinezony i polary oraz modne akcesoria rozłożone na półkach z jasnego drewna i rozwieszone na ciasno ściśniętych wieszakach. Zastanawiał się, na podstawie jakich kryteriów Perrault wybrał akurat tę kobietę. Być może jako jedyna zgodziła się na proponowaną przez niego pensję.
– Wyglądał na zaniepokojonego?
– Ta.
Servaz odwrócił się do Ziegler. Przed chwilą zadzwonili do drzwi kawalerki, którą Perrault, wedle słów Saint-Cyra trzeci członek kwartetu, wynajmował nad sklepem. Żadnej odpowiedzi. Pracownica prowadząca sklep oświadczyła, że nie widziała go od poprzedniego dnia. W poniedziałek rano pojawił się i oznajmił, że musi wyjechać na kilka dni w jakiejś pilnej sprawie rodzinnej. Powiedziała mu, żeby się nie martwił, że ona się wszystkim zajmie.
– Jak wyglądał?
Ekspedientka przeżuła gumę dwa czy trzy razy, zanim odpowiedziała.
– Naprawdę kiepsko, jak ktoś, kto nie spał w nocy. – Kolejny ruch żuchwą. – Nie mógł ustać w miejscu.