Выбрать главу

Zawahała się.

Śledzenie kogoś w korytarzach Instytutu to jedna sprawa – gdyby ją ktoś zauważył, zawsze będzie mogła wytłumaczyć, że zasiedziała się w biurze albo że się zgubiła... Ale śledzenie tej samej osoby w podziemiach – to zupełnie co innego.

A tajemnicza osoba nadal schodziła...

Podjęła decyzję i pozwoliła, by ciężkie drzwi zamknęły się za nią. Od strony piwnicy można je było otworzyć dzięki poziomej zasuwie. Zatrzasnęły się z lekkim szczęknięciem. Diane natychmiast otuliła zimna wilgoć kamienia. Poczuła zapach piwnicy. Ruszyła na dół. Minęła pierwsze półpiętro, gdy nagle zapaliło się światło. Nie trafiła na kolejny stopień. Straciła równowagę, cicho jęknęła i twardo uderzyła barkiem w ścianę poniżej. Krzywiąc się z bólu, Diane dotknęła dłonią stłuczonego miejsca. Wstrzymała oddech. Kroki się zatrzymały! Strach, którego niejasna obecność do tej pory majaczyła gdzieś na peryferiach jej mózgu, opanował ją w jednej chwili. Serce tłukło jej się w piersi. Słyszała już tylko pulsowanie krwi w skroniach. Już miała zawrócić, gdy znów usłyszała kroki. Oddalały się... Diane spojrzała w dół. Nie było zupełnie ciemno. Przyćmione, widmowe światło kładło się na ścianach jak cienka warstwa żółtej farby. Zaczęła znów schodzić, stawiając ostrożnie stopy, aż doszła do długiego, słabo oświetlonego korytarza. Pod sufitem rdzewiejące rury i pęki kabli elektrycznych, na ścianach plamy wilgoci.

Podziemia...

Miejsce z pewnością nieznane większości personelu.

Zatęchłe powietrze, przenikliwe zimno i wilgoć przywodziły Diane na myśl porównanie z grobem.

Odgłosy – oddalające się kroki, kapanie wody z sufitu, daleki pomruk systemu wentylacyjnego – wszystko to w takim miejscu brzmiało złowieszczo.

Zadrżała.

Zimny dreszcz łaskotał jej kręgosłup jak pieszczota lodowatej dłoni. Iść dalej czy nie? Podziemia, z przecinającymi się korytarzami, wyglądały jak labirynt. Opanowując strach, Diane próbowała iść w kierunku, w którym podążyły kroki. Oddalały się; także światło było coraz słabsze. Musi się spieszyć. Blask i odgłosy dochodziły z tej samej strony. Doszła do kolejnego rogu i wy chyliła się. Jakaś postać w głębi... Ledwie zdążyła ją dostrzec, gdy osoba zniknęła, skręciwszy w prawo.

Diane uświadomiła sobie, że drżący i migotliwy snop światła oświetlający drogę osobie, którą śledziła, pochodzi z ręcznej latarki.

Ze ściśniętym gardłem rzuciła się naprzód, by nie zostać sama w ciemności. Cała się trzęsła – z zimna i ze strachu. To szaleństwo! Co ja tutaj robię? Nie miała pod ręką zupełnie nic, czym mogłaby się bronić. Musiała też uważać, gdzie stawia stopy. Korytarze, choć szerokie, były miejscami niemal całkowicie zawalone rupieciami: stelażami pod materace, materacami, ustawionymi przy ścianach żelaznymi łóżkami, wyszczerbionymi umywalkami, połamanymi fotelami i krzesłami, kartonami, komputerami i popsutymi telewizorami... Postać wciąż posuwała się przez ten kram i skręcając to w prawo, to w lewo, coraz bardziej się zanurzała we wnętrznościach Instytutu. Jedynie dzięki drżącej wiązce światła, która za nią zostawała, Diane mogła się zorientować, w którą stronę skręciła. Miała ochotę zrezygnować i wrócić drogą, którą przyszła, ale zrozumiała, że na to jest już za późno. Nigdy nie znajdzie wyjścia z tych ciemności! Zastanawiała się, co by było, gdyby nacisnęła włącznik i w całych podziemiach zapaliło się światło. Osoba z przodu uświadomiłaby sobie, że jest śledzona. Jak by zareagowała? Diane nie miała innego wyjścia, jak tylko podążać za ruchomym światłem. W niemal całkowitych ciemnościach panujących wokół niej usłyszała chrobot małych pazurków na podłodze. Szczury! Uciekały jej z drogi. Diane czuła, że mrok ciąży jej na barkach. Światło było raz mocniejsze, raz słabsze, w zależności od odległości, jaka dzieliła ją od postaci z latarką...

Coraz mocniej zdawała sobie sprawę, że dała się porwać nieprzemyślanemu impulsowi. Dlaczego nie została w pokoju?

Wtem usłyszała skrzypienie metalowych drzwi. Następnie drzwi się zamknęły i Diane znalazła się w całkowitych ciemnościach! Jakby nagle pozbawiono ją wzroku. Była kompletnie zdezorientowana. Nie widziała już własnego tułowia, dłoni, stóp... Nic, tylko czerń. Nieprzezroczysta czerń, przez którą nie przebiłby się żaden wzrok. W uszach słyszała pulsowanie krwi. Próbowała przełknąć ślinę, ale zaschło jej w gardle. Odwróciła się za siebie – na próżno. Nadal słychać było szum systemu wentylacyjnego i kapanie wody, ale odgłosy te wydały jej się równie bezużyteczne jak dźwięk rogu przeciwmgielnego dla statku, który walczy nocą z szalejącym sztormem. Potem przypomniała sobie o telefonie komórkowym w tylnej kieszeni dżinsów. Wyciągnęła go drżącą ręką. Światło wyświetlacza było słabsze, niż się spodziewała. Oświetlało zaledwie czubki jej palców. Szła przed siebie, aż w mizernej poświacie szczelnie otoczonej przez ciemności ukazało się coś innego niż jej własna dłoń: ściana. A przynajmniej parę centymetrów kwadratowych betonu. Przez kilka minut przesuwała się wolno wzdłuż muru, aż trafiła na włącznik. Świetlówki zamrugały i podziemia zalała elektryczna jasność. Diane rzuciła się w kierunku, z którego słyszała trzaśnięcie drzwi. Były identyczne jak te, przez które przechodziła poprzednio. Odsunęła rygiel i uświadomiła sobie, że jeśli się teraz zatrzasną, będzie miała zamkniętą drogę powrotu. Pokręciła się po piwnicy, aż w stercie rupieci znalazła jakąś deskę. Po przejściu na drugą stronę włożyła ją między drzwi a futrynę.

Schody i okno... Rozpoznała je od razu. Już tu była. Weszła na pierwsze stopnie i stanęła. Nie było sensu iść dalej. Wiedziała, że na górze jest kamera. I grube pancerne drzwi z okienkiem, a za nimi śluza.

Ktoś nocą odwiedza sektor A...

Ktoś, kto korzysta ze służbowych schodów i drogi przez podziemia, żeby uniknąć kamer. Z wyjątkiem jednej kamery nad pancernymi drzwiami. Diane miała wilgotne dłonie i ściśnięte wnętrzności. Zrozumiała, co to znaczy: ta osoba ma wspólnika wśród ochroniarzy pilnujących tej części zakładu.

Powiedziała sobie, że to pewnie nic takiego. Jacyś członkowie personelu, którzy zamiast spać, bez wiedzy innych grają w pokera. Albo nawet potajemny romans między Monsieur Monde’em a którąś z pracownic. Ale w głębi duszy wiedziała, że chodzi o coś zupełnie innego. Zbyt dużo o tym słyszała. Wybrała się w podróż do miejsca, w którym panują obłęd i śmierć. Tyle że wbrew temu, czego się spodziewała, ani obłęd, ani śmierć nie są pod kontrolą. W niewytłumaczalny sposób wymknęły się ze swojej klatki. Dzieje się tu coś mrocznego, a ona, przyjeżdżając w to miejsce, chcąc nie chcąc, weszła do gry.

* Confiant – fr. ufny, łatwowierny (przyp. tłum.).

18

Śnieg padał coraz gęściej i zaczynał przymarzać, gdy Servaz zaparkował przed posterunkiem żandarmerii. Dyżurny przy wejściu przysypiał. Krata była już opuszczona i mu siał ją podnieść, by wpuścić komendanta. Przyciskając do piersi ciężkie pudło, policjant skierował się ku sali zebrań. Korytarze były opustoszałe i ciche. Było tuż przed północą.

– Tutaj – usłyszał, mijając otwarte drzwi.

Zatrzymał się i zajrzał do środka. Irène Ziegler siedziała w małym, pogrążonym w półmroku gabinecie. Świeciła się tylko jedna lampka. Przez szparę w żaluzjach Servaz zauważył płatki śniegu tańczące w blasku latarni. Ziegler ziewnęła i przeciągnęła się. Zrozumiał, że czekając na niego, musiała się trochę zdrzemnąć. Spojrzała na karton i uśmiechnęła się do Servaza. A on o tak późnej porze uznał ten uśmiech za czarujący.