Выбрать главу

19

Niebo było ciemne, a ulice białe. Servaz zapalił silnik. Na zewnątrz nadal kłębił się śnieg. Włączył wycieraczki i zadzwonił do Ziegler.

– Gdzie jesteś? – zapytał, kiedy odebrała.

– U rodziców – odpowiedziała ściszonym głosem. Zrozumiał, że nie jest sama.

– To znaczy gdzie?

– Przy wyjeździe z miasta, a o co chodzi?

W kilku słowach streścił telefon Perraulta i jego wołanie o pomoc.

– Jesteś bliżej ode mnie – zauważył. – Jedź tam! Nie mamy ani minuty do stracenia! Czeka na nas na górze.

– Może by powiadomić żandarmerię?

– Nie ma czasu! Jedź!

Servaz się rozłączył. Opuścił osłonę przeciwsłoneczną z napisem POLICJA, przyczepił na dach magnetycznego koguta i włączył syrenę. Jak długo będzie tam jechał? Gaspard Ferrand nie mieszkał w Saint-Martin, ale w wiosce położonej pięć kilometrów od miasta. Ulice były zasypane śniegiem. Servaz wyliczył, że dotarcie do parkingu przy kolejce, znajdującego się w centrum miasta, zajmie mu dobry kwadrans. Jak długo kolejka jedzie na górę? Piętnaście minut? Dwadzieścia?

Ruszył z piskiem opon, z wyjącą syreną, odprowadzany wzrokiem przez stojącego na progu zdezorientowanego Ferranda. Na końcu ulicy były światła. Paliło się czerwone. Servaz już miał przejechać, gdy zobaczył, że z prawej strony nadjeżdża ogromna ciężarówka. Z całej siły wcisnął pedał hamulca. Poczuł, że traci kontrolę. Jeep stanął w poprzek na środku skrzyżowania; stalowy mastodont musnął go, wyjąc klaksonem. Bębenki Servaza o mało nie pękły od rozdzierającego ryku. Jednocześnie uderzenie strachu, jak cios pięścią w splot słoneczny. Stracił oddech. Jego palce były białe od ściskania kierownicy. Wrzucił jedynkę i ruszył. Nie miał czasu się zastanawiać, i tak chyba było lepiej. Przed chwilą otarły się o niego nie tylko trzydzieści dwie tony stali, ale sama śmierć w metalowej puszce!

Na następnym skrzyżowaniu skręcił w prawo i wyjechał z wioski. Przed nim rozciągała się biała równina. Niebo wciąż wyglądało groźnie, ale śnieg przestał sypać. Przyśpieszył.

Wjechał do Saint-Martin od wschodu. Na pierwszym rondzie pomylił zjazd. Zawrócił, przeklinając i waląc w kierownicę, ściągając na siebie zdumione spojrzenia innych kierowców. Na szczęście ruch był niewielki. Jeszcze dwa ronda. Minął kościół i znalazł się na avenue d’Étigny, w handlowym i kulturalnym centrum miasta z hotelami, modnymi butikami, platanami, kinem i kawiarniami. Po obu stronach jezdni stały zaparkowane samochody. Na środku ulicy, w koleinach zostawionych przez dziesiątki samochodów, śnieg zmienił się w szare błoto. Przed samym kinem Servaz skręcił w prawo. Tablica ze strzałką informowała: KOLEJ LINOWA.

Duży parking na końcu ulicy. Rozległy plac, a nad nim góry. Servaz ujrzał naprzeciw niebotyczne zbocze i długą białą przecinkę wśród jodeł: trasę kolejki linowej. Na pełnym gazie przejechał między rzędami samochodów i gwałtownie wyhamował przed dolną stacją kolejki, znowu wpadając w poślizg. Chwilę później był już na zewnątrz. Dobiegł do wzniesionego na dwóch wielkich betonowych słupach budynku, wspiął się po schodach i dopadł okienek. Jakaś para kupowała bilety. Servaz pomachał odznaką.

– Policja! Ile trwa wjazd na górę?

Mężczyzna za szybą rzucił mu spojrzenie pełne dezaprobaty.

– Dziewięć minut.

– Nie dałoby się trochę przyśpieszyć?

Mężczyzna spojrzał na niego, jakby to pytanie było bez sensu.

– Ale po co? – spytał.

Servaz zmusił się do zachowania spokoju.

– Nie mam czasu na dyskusje z takim cwaniakiem jak ty. A więc?

– Maksymalna prędkość instalacji to pięć metrów na sekundę – powiedział mężczyzna, miarkując się. – Osiemnaście kilometrów na godzinę.

– No to już, prędkość maksimum! – rzucił Servaz, wskakując do kabiny: kompozytowej skorupy z wielkimi oknami z pleksi i czterema maleńkimi siedzeniami.

Obrotowe ramię zamknęło za nim drzwi. Servaz przełknął ślinę. Zjeżdżając z prowadnicy, wagonik lekko się zakołysał, po czym znalazł się w powietrzu. Policjant wolał usiąść, niż stać w chybotliwej bańce, która szybko wznosiła się ku pierwszej podporze, zostawiając w dole za sobą białe dachy Saint-Martin. Servaz krótko spojrzał za siebie i podobnie jak wtedy, gdy leciał helikopterem, od razu tego pożałował. Nachylenie liny wydało mu się świadectwem typowej dla ludzi zuchwałości i dowodem ich braku odpowiedzialności. Jej średnica była zbyt mała, by mógł się czuć bezpiecznie. Dachy i ulice zmniejszały się w szybkim tempie. Jadące przed nim wagoniki znajdowały się w odległości jakichś trzydziestu metrów jeden od drugiego i kołysały się na wietrze.

Zauważył, że para na dole zrezygnowała z jazdy kolejką i wraca do samochodu. Był sam. Nikt nie wjeżdżał i nikt nie zjeżdżał. Wagoniki były puste. Wszystko spowijała cisza, tylko wiatr wył coraz mocniej.

Znowu zaczęło sypać. Nagle w połowie wzniesienia pojawiła się mgła i Servaz, zanim zrozumiał, co się dzieje, pogrążył się w nierzeczywistym świecie o rozmytych konturach, za jedynych towarzyszy mając jodły, wyłaniające się z mgły jak armia duchów, i zamieć, która wprawiała w wir płatki śniegu wokół wagonika.

Zapomniał broni! W pośpiechu zostawił pistolet w schowku samochodu. Co będzie, jeśli na górze stanie twarzą w twarz z mordercą? Nie mówiąc już o tym, że jeżeli zabójca czeka przy górnej stacji i jest uzbrojony, Servaz stanowi znakomity cel. Nie ma się gdzie ukryć. Plastikowa bańka na pewno nie ochroni go przed kulami.

Ze zdziwieniem stwierdził, że właśnie się modli, żeby się okazało, iż Ziegler zdążyła przed nim. Normalnie powinna już być na górze. Nie wygląda na osobę, która miałaby zapomnieć broni. Jak Perrault zareaguje na jej widok? Prosił, by Servaz przybył sam.

Powinien był zapytać tego cwaniaczka w okienku, czy ją widział. Za późno. Zmierzał w nieznane w zawrotnym tempie pięciu metrów na sekundę. Wyjął telefon i wystukał numer Perraulta. Odezwała się poczta głosowa.

Cholera! Dlaczego wyłączył komórkę?

W wagoniku znajdującym się około dwustu metrów wyżej, jadącym w dół, zauważył dwie ciemne postaci. Pierwszy znak ludzkiej obecności, odkąd opuścił dolną stację. Wybrał numer Irène.

– Ziegler.

– Jesteś na górze?

– Nie, w drodze. – Zrobiła chwilę przerwy. – Przepraszam, Martin, motor wpadł w poślizg na śniegu i wylądowałam na chodniku. Mam tylko parę zadrapań, ale musiałam wziąć inny samochód. Gdzie jesteś?

Cholera!

– Mniej więcej w połowie drogi na górę.

W miarę zbliżania się wagonik z dwoma pasażerami wydawał się przyspieszać. Servaz uświadomił sobie, że jeśli dwa wagoniki zbliżają się do siebie w tempie osiemnastu kilometrów na godzinę każdy, razem daje to prędkość trzydziestu sześciu kilometrów na godzinę.

– Wiesz, że na górnej stacji jest burza?

– Nie. Nie wiedziałem o tym. Perrault nie odbiera.

– Masz broń?

Nawet z tej odległości widział, że jeden z pasażerów drugiego wagonika intensywnie go obserwuje. Tak jak on wpatruje się w nich.

– Nie, zostawiłem w samochodzie.

Chwila przygnębiającego milczenia.

– Uważaj na sie...

Zerwane połączenie! Spojrzał na komórkę. Nic! Ponownie wybrał numer. „Brak zasięgu”. Tylko tego brakowało! Spróbował jeszcze dwa razy. Na próżno. Servaz nie wierzył własnym oczom. Gdy podniósł głowę, zauważył, że wagonik jeszcze się przybliżył. Jeden z pasażerów miał na sobie czarną kominiarkę. Servaz widział tylko jego oczy i usta. Drugi był z gołą głową, w okularach. Obydwaj wpatrywali się w niego przez szybę i zasłonę mgły. Jeden wyglądał groźnie. A drugi...