Odrzuciło go, ale zmusił się do patrzenia. Ciało konia przymocowane było szerokimi pasami do wózka podnośnikowego przeznaczonego do transportu dużych ciężarów, wyposażonego w niewielki silnik i agregaty hydrauliczne. Komendant pomyślał, że ci, którzy powiesili zwierzę na górze, mogli się posłużyć podobnym urządzeniem. Byli w trakcie wysiadania z kolejki. Servaz zauważył, że wagonik jest sporych rozmiarów. Przypomniał sobie wibracje budynku. Jak to możliwe, żeby strażnicy niczego nie zauważyli?
Następnie, pokonując odrazę, spojrzał na zwierzę. Nie znał się na koniach, ale miał wrażenie, że ten musiał być wyjątkowo piękny. Czarny ogon – długi i gęsty – był ciemniejszy od reszty umaszczenia, które miało kolor prażonej kawy z wiśniowym połyskiem. Wspaniały koń przypominał rzeźbę z gładko wypolerowanego egzotycznego drewna. Nogi były tak samo czarne jak ogon i to, co zostało z grzywy. Ciało pokrywała biel mnóstwa lodowych kryształków. Servaz domyślił się, że skoro w rozdzielni jest kilka stopni poniżej zera, to tam, na górze, musiało być znacznie zimniej. Może żandarmi użyli palnika albo lutownicy do roztopienia lodu wokół więzów. Zwierzę było jedną wielką raną. Dwa duże płaty skóry, oderwane od ciała, zwisały po bokach jak rozłożone skrzydła.
Zebranymi wstrząsnął dreszcz przerażenia.
Tam, gdzie zdjęto skórę, widać było żywe mięso, każdy mięsień z osobna, jak na rysunku anatomicznym. Servaz szybko rozejrzał się wokół siebie. Ziegler i d’Humières były blade; dyrektor elektrowni wyglądał, jakby zobaczył ducha. Servaz nieczęsto miał do czynienia z czymś równie przerażającym. Skonsternowany zdał sobie sprawę, że cierpienie zwierzęcia jest dla niego bardziej wstrząsające i poruszające niż widok ludzkiego cierpienia, do którego zdążył już przywyknąć.
I wreszcie głowa – a raczej jej brak: wielka rana na wysokości karku. Ten brak sprawiał, że widok całości był tak osobliwy, że aż trudny do zniesienia. Był jak dzieło sztuki objawiające szaleństwo swojego autora. Ten spektakl był w istocie niepodważalnym świadectwem obłędu i Servaz nie mógł się powstrzymać od przywołania w myślach Instytutu Wargniera: trudno byłoby nie wiązać tych spraw, mino zapewnień dyrektora, że żaden z pacjentów nie miał szans się stamtąd wydostać.
Instynktownie przyznał, że niepokój Cathy d’Humières był uzasadniony. Tu nie chodziło tylko o konia. Sposób, w jaki zwierzę zostało zabite, przyprawiał o dreszcze.
Duży czarny japoński SUV ukazał się na drodze i zaparkował kilka metrów od nich. Kamery natychmiast zwróciły się w jego stronę. Z pewnością dziennikarze spodziewali się ujrzeć Érica Lombarda, ale się przeliczyli. Z terenówki o przyciemnianych szybach wysiadł mężczyzna około sześćdziesiątki, o ciemnosiwych włosach obciętych na jeża. Wysoki i barczysty, wyglądał jak emerytowany żołnierz albo drwal. Kraciasta koszula również upodabniała go do drwala. Rękawy miał podwinięte na muskularnych przedramionach, jakby nie odczuwał zimna. Servaz widział, że mężczyzna nie spuszcza oczu z konia. Jakby ich nie zauważył – ominął całą grupę i podszedł szybko do zwierzęcia. Szerokie ramiona mężczyzny opadły.
Kiedy się do nich odwrócił, jego zaczerwienione oczy błyszczały. Z bólu – ale także z wściekłości.
– Co za kanalia mogła to zrobić?
– Pan André Marchand, zarządca stadniny pana Lombarda? – zgadła Ziegler.
– Tak, to ja.
– Poznaje pan to zwierzę?
– Tak, to Freedom.
– Jest pan pewien? – spytał Servaz.
– Oczywiście.
– Czy mógłby pan mówić jaśniej? Przecież nie ma głowy.
Mężczyzna rzucił mu piorunujące spojrzenie, a potem wzruszył ramionami i obrócił się w stronę konia.
– Sądzi pan, że w okolicy jest wiele gniadych yearlingów takich jak on? Dla mnie on jest tak samo rozpoznawalny jak dla pana brat albo siostra. Z głową czy bez. – Wskazał palcem lewą przednią nogę. – Proszę, na przykład ta skarpetka na śródręczu.
– Co? – zdziwił się Servaz.
– Biała opaska nad kopytem – wytłumaczyła Ziegler. – Dziękujemy, panie Marchand. Przewieziemy ciało do stadniny w Tarbes, gdzie zostanie zbadane. Czy Freedomowi podawano jakieś leki?
Servaz nie wierzył własnym uszom: zamierzają poddać konia badaniom toksykologicznym!
– Był całkowicie zdrów.
– Przywiózł pan dokumenty?
– Są w wozie. – Zarządca poszedł do samochodu, pogrzebał w schowku i wrócił z plikiem papierów. – Tu jest paszport i książeczka zdrowia.
Ziegler przejrzała dokumenty. Patrząc jej przez ramię, Servaz zobaczył rubryki, okienka i pola wypełnione precyzyjnym odręcznym pismem. Oraz rysunki koni, z przodu i z profilu.
– Pan Lombard uwielbiał tego konia – stwierdził Marchand. – To był jego ulubieniec. Urodził się w ośrodku. Wspaniały yearling. – W jego głosie było słychać smutek i wściekłość.
–Yearling? – szepnął Servaz do Ziegler.
– Koń czystej krwi, który skończył rok.
Ziegler pochylała się nad papierami, a on nie mógł oderwać wzroku od jej profilu. Była pociągająca, emanowała z niej pewność siebie i znajomość rzeczy. Dawał jej jakieś trzydzieści lat. Nie nosiła obrączki. Servaz zastanawiał się, czy ma kogoś, czy jest samotna. Chyba że jest rozwiedziona, tak jak on.
– Podobno dziś rano zauważył pan, że jego stanowisko jest puste? – zwrócił się do Marchanda.
Marchand znowu rzucił mu ostre spojrzenie, w którym widać było całą pogardę specjalisty wobec laika.
– Ależ skąd. Żaden z naszych koni nie nocuje na stanowisku – wycedził. – Wszystkie mają swoje boksy. A na dzień wspólną stajnię z wybiegiem, co sprzyja ich socjalizacji. To prawda, zauważyłem pusty boks. I ślady włamania.
Servaz nie widział różnicy między boksem a stanowiskiem, ale jak widać, dla Marchanda była ona istotna.
– Mam nadzieję, że znajdziecie tych łajdaków, którzy to zrobili.
– Dlaczego mówi pan w liczbie mnogiej?
– No chyba pan sobie nie wyobraża, że jeden człowiek może wtaszczyć konia na górę? Mam nadzieję, że elektrownia była pilnowana?
Nikt się nie kwapił, by odpowiedzieć na to pytanie. Cathy d’Humières, która do tej pory trzymała się z boku, podeszła do zarządcy.
– Proszę przekazać panu Lombardowi, że dołożymy wszelkich starań, żeby znaleźć sprawcę lub sprawców. Niech pan mu to powie.
Marchand wpatrywał się w nią jak etnolog w przedstawicielkę wyjątkowo osobliwego amazońskiego plemienia.
– Powiem mu – obiecał. – Chciałbym odebrać ciało po sekcji. Pan Lombard na pewno zechce pochować je na swojej ziemi.
– Tarde venientibus ossa – rzucił Servaz.
Twarz Ziegler wyrażała zdziwienie.
– Łacina – zauważyła. – Co to znaczy?
– Dla przychodzącego późno zostają tylko kości. Chciałbym wjechać na górę.
Pani kapitan zatopiła spojrzenie w jego oczach. Była prawie jego wzrostu. Servaz domyślał się, że pod mundurem kryje się krzepkie, zwinne i umięśnione ciało. Zdrowa, piękna dziewczyna bez kompleksów. Przypomniał sobie młodą Alexandrę.
– Przed przesłuchaniem strażników czy po?
– Przed.
– Zawiozę pana.
– Mogę pojechać sam – powiedział, wskazując dolną stację kolejki.
Zrobiła nieokreślony gest.
– Pierwszy raz widzę glinę mówiącego po łacinie – odpowiedziała ze śmiechem. – Kolejka jest zaplombowana. Polecimy helikopterem.
Servaz zbladł.
– Pani będzie pilotować?
– Czy to pana dziwi?
* W: Trzej satyrycy rzymscy, przeł. J. Czubek, J. Sękowski, opr. Lidia Winniczuk, PIW, Warszawa 1958, ss. 198–199.