– Chaperon? – zapytała Cathy d’Humières z niedowierzaniem. – Nigdy o tym nie słyszałam.
– Według Saint-Cyra to sprawa sprzed ponad dwudziestu lat – uściślił Servaz. – Jeszcze sprzed czasów, gdy pan mer startował w wyborach. Poza tym skargę niemal natychmiast wycofano.
Powtórzył to, co opowiedział mu Saint-Cyr. Prokurator rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.
– Naprawę sądzi pan, że to może mieć jakiś związek? Pijana dziewczyna, pijani młodzi mężczyźni, parę kompromitujących zdjęć... Nie chcę być posądzana o to, że bronię takich rzeczy, ale nie ma o co kruszyć kopii.
– Saint-Cyr twierdzi, że na temat tej czwórki krążyły też inne plotki.
– Jakie plotki?
– Mniej więcej w podobnym stylu, sprawy wykorzystania seksualnego, pogłoski o tym, że gdy się upiją, robią się nieprzyjemni w stosunku do kobiet. To znaczy, nie było żadnej oficjalnej skargi oprócz tej jednej, którą, powtarzam, bardzo szybko wycofano. I jest jeszcze to, co znaleźliśmy w chatce Grimma. Ta peleryna i buty. Takie same lub prawie takie same, jakie znaleziono na nieboszczyku... – Servaz wiedział z doświadczenia, że o takich rzeczach lepiej za dużo nie opowiadać prokuratorom ani sędziom śledczym, jeśli się nie ma solidnych przesłanek, ponieważ mają oni tendencję do podważania wszystkiego à priori. Nie oparł się jednak pokusie, by pójść dalej. – Jak mówi Saint-Cyr, Grimm, Perrault, Chaperon i ich przyjaciel Mourrenx od czasu liceum tworzyli nierozłączną paczkę. Odkryliśmy też, że każdy z nich nosił taki sam sygnet. Taki, jaki powinien był się znajdować na odciętym palcu Grimma.
Confiant spojrzał na nich zdezorientowany, marszcząc brwi.
– Nie rozumiem, co ma do tego sprawa jakichś pierścionków.
– No, można przypuszczać, że to jakiś znak rozpoznawczy – podsunęła Ziegler.
– Znak rozpoznawczy? Do rozpoznania czego?
– W tym stadium śledztwa trudno to orzec – przyznała Irène, patrząc na sędziego ze złością.
– Perrault nie miał odciętego palca – zaoponowała d’Humières, nie kryjąc sceptycyzmu.
– Tak jest. Ale zdjęcie, które znalazł komendant Servaz, dowodzi, że kiedyś nosił taki sygnet. Jeśli morderca zrezygnował z ucięcia palca, to być może dlatego, że Perrault w tamtej chwili nie miał na nim sygnetu.
Servaz spojrzał na nich. W głębi duszy wiedział, że są na dobrej drodze. Coś zaczynało się wyłaniać, jak wystające spod ziemi korzenie. Coś mrocznego i mrożącego krew w żyłach.
Na tej makabrycznej mapie peleryny, sygnety i palce, odcięte czy nie, były jak małe kamienie, które morderca zostawił na swojej drodze.
– Nie ulega wątpliwości, że za słabo skoncentrowaliśmy się na badaniu życiorysów tych ludzi – wtrącił się nagle Confiant. – Gdybyśmy to zrobili, zamiast się skupiać na Instytucie, być może znaleźlibyśmy coś, co zaalarmowałoby nas na czas, przynajmniej dla Perraulta.
Wszyscy zrozumieli, że to „my” było czysto retoryczne. Confiant miał na myśli „wy”, skierowane pod adresem Ziegler i Servaza. Komendant zastanawiał się, czy tym razem sędzia nie ma racji.
– W każdym razie na obie ofiary złożono skargę i obie nosiły ten sygnet – podkreślił. – Nie możemy nie brać pod uwagę tej zbieżności. A trzecią, żyjącą jeszcze osobą, której dotyczyła skarga, jest nie kto inny, jak właśnie Roland Chaperon.
Zobaczył, jak d’Humières blednie.
– W takim razie to jest sprawa priorytetowa – powiedziała szybko.
– Tak. Musimy użyć wszystkich środków, żeby znaleźć mera i przydzielić mu nadzór policyjny. Nie ma ani chwili do stracenia. – Spojrzał na zegarek. – Proponuję, żebyśmy zakończyli posiedzenie.
Pierwszy zastępca mera Saint-Martin patrzył na nich oczyma pełnymi niepokoju. Siedział w swoim gabinecie na pierwszym piętrze blady jak ściana i nerwowo machał długopisem.
– Od wczoraj rana jest nieuchwytny – oświadczył od razu. – Bardzo się martwimy. Szczególnie po tym, co się stało.
Ziegler skinęła głową.
– Nie ma pan żadnego pomysłu, gdzie mógłby być?
Urzędnik wyglądał na zrozpaczonego.
– Żadnego.
– Jest ktoś, do kogo mógł pojechać?
– Ma siostrę w Bordeaux. Dzwoniłem do niej. Nie ma od niego wiadomości. Jego była żona również.
Spojrzenie zastępcy wędrowało od jednego detektywa do drugiego, niezdecydowane i przestraszone, tak jakby to on był następny na liście. Ziegler podała mu swoją wizytówkę.
– Gdyby pan miał jakąkolwiek informację, proszę od razu dzwonić. Nawet jeśli nie będzie się panu wydawała istotna.
Szesnaście minut później parkowali przed zakładem butelkowania, który Servaz odwiedził dwa dni wcześniej, a którego Roland Chaperon był zarazem szefem i właścicielem. Niski nowoczesny budynek otoczony wysokim płotem zwieńczonym zwojami drutu kolczastego. Na parkingu ciężarówki czekające na załadunek. W środku piekielny hałas. Jak za pierwszym razem Servaz zauważył taśmę, na której butelki podjeżdżały do urządzenia, w którym były płukane wodą pod wysokim ciśnieniem, następnie do kranów, gdzie były napełniane, a wreszcie do automatów kapslujących i etykietujących. Wszystko to odbywało się bez najmniejszego udziału człowieka. Robotnicy jedynie kontrolowali te operacje. Weszli po metalowych schodach prowadzących do wyciszonej, przeszklonej budki dyrektora. Siedział w niej ten sam potężny, rozczochrany i brodaty mężczyzna, z którym Servaz rozmawiał poprzednim razem. Patrzył na nich nieufnie, łuskając orzeszki pistacjowe.
– Coś się dzieje – powiedział i wypluł łupinę do kosza na śmieci. – Roland nie przyszedł do fabryki ani wczoraj, ani dziś. To nie w jego stylu, nie pojawiać się bez uprzedzenia. Po tym, co się stało, nie rozumiem, dlaczego już nie ma blokad na drogach. Na co wy czekacie? Gdybym to ja był gliną albo żandarmem...
Ziegler zatkała sobie nos, by nie wdychać zapachu potu, który wypełniał pomieszczenie. Przyglądała się wielkim, ciemnym plamom pod pachami na koszuli mężczyzny.
– Ale pan nie jest – odparła ostro. – A poza tym nie ma pan jakiegoś pomysłu, gdzie może być Chaperon?
Olbrzym rzucił jej piorunujące spojrzenie. Servaz nie mógł powstrzymać uśmiechu. Mężczyzna najwyraźniej należał do tej grupy okolicznych mieszkańców, która uważa, że ludzie z miasta nie są zdolni do sensownych działań.
– Nie. Roland nie miał zwyczaju opowiadać o swoim prywatnym życiu. Kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się o jego rozwodzie z dnia na dzień. Nigdy nie mówił o trudnościach, jakie przeżywało jego małżeństwo.
– „Trudności, jakie przeżywało jego małżeństwo” – powtórzyła Ziegler. – Ładnie powiedziane.
– Jedziemy do niego – powiedział Servaz, wsiadając do samochodu. – Trzeba dokładnie przetrząsnąć dom. Zadzwoń do Confianta i poproś o nakaz.
Ziegler chwyciła samochodowy telefon i wybrała numer.
– Nie odbiera.
Servaz na chwilę przestał patrzeć na drogę. Chmury nabrzmiałe deszczem albo śniegiem wędrowały po ciemnym niebie jak zły omen. Dzień miał się ku końcowi.
– Trudno. Obejdziemy się.
Espérandieu słuchał The Stations w wykonaniu The Gutter Twins, kiedy Margot Servaz wyszła z liceum. Schowany w cieniu nierzucającego się w oczy samochodu przebiegał wzrokiem tłum nastolatków wylewający się z bramy. Nie upłynęło dziesięć sekund i zauważył ją. Córka Martina była ubrana w skórzaną kurtkę i prążkowane szorty. W czarnych włosach miała fioletowe kosmyki. Na długich nogach siateczkowe legginsy, a wokół kostek futrzane getry: wyglądała, jakby chodziła do szkoły w butach na po nartach. Rzucała się w oczy tak samo jak egzotyczny łowca głów w miejskiej restauracji. Espérandieu pomyślał o Samirze. Sprawdził, czy na fotelu pasażera leży aparat fotograficzny, i uruchomił dyktafon w swoim iPhonie, który na okrągło odtwarzał album Saturnalia.