Dla robotników międzynarodowa firma pokroju Lombarda, już zadomowiona na rynku farmaceutycznym, medycznym i chirurgicznym, była szczęściem, jakiego już nie oczekiwali. Chcieli w nie wierzyć. Wszyscy poprzedni kupcy uprawiali szantaż, jaki się zazwyczaj stosuje przy groźbie zamknięcia: zamrożenie pensji, wzrost liczby godzin pracy, praca w weekendy i święta... Lombard nie wyłamał się z tej reguły: na początku zażądał jeszcze większych wysiłków. Tak naprawdę grupa przejęła fabrykę w jednym jedynym celu: żeby przejąć patenty na produkcję. 5 lipca 2000 sąd gospodarczy w Charleville-Mézières orzekł upadłość przedsiębiorstwa. Dla robotników było to straszne rozczarowanie. Wyrok oznaczał zwolnienia na bruk, natychmiastowe zaprzestanie działalności i wyprzedaż sprzętu. Rozwścieczeni robotnicy Polyteksu zajęli fabrykę i ogłosili, że wysadzą ją w powietrze ze wszystkim, co jest w środku, oraz wyleją 50 000 litrów kwasu siarkowego do Mozy, jeśli nikt nie weźmie pod uwagę ich żądań. Byli doskonale świadomi, jaką broń mają w ręku: zakład był ujęty w klasyfikacji Seveso. Było w nim tyle toksycznych substancji, że pożar czy wybuch groziły większą katastrofą niż eksplozja AZF w Tuluzie.
Władze zarządziły natychmiastową ewakuację sąsiedniego miasta, setki policjantów zajęły pozycje wokół zagrożonego terenu, a grupie Lombarda polecono niezwłoczne podjęcie negocjacji przy wsparciu związkowców. Trwało to pięć dni. Ponieważ nie było postępu w rozmowach, 17 lipca robotnicy spuścili do strumienia wpadającego do Mozy pięć tysięcy litrów kwasu siarkowego symbolicznie zabarwionego na czerwono. Zagrozili, że będą to robić co dwie godziny.
Politycy, związkowcy i kierownictwo trąbili wtedy o «niewybaczalnym ekoterroryzmie». Pewien duży wieczorny dziennik całkiem na poważnie zatytułował artykuł «Nadejście socjalterroryzmu», pisząc w nim o «talibach-samobójcach». A przecież, o ironio, Polytex był od dziesiątków lat jednym z największych trucicieli Mozy w regionie. Ostatecznie fabrykę trzy dni później odbił oddział antyterrorystyczny żandarmerii do spółki z policyjnymi siłami prewencji. Robotnicy wrócili do domu z podwiniętym ogonem, niczego nie uzyskawszy. Możliwe, że część z nich do tej pory tego nie przetrawiła.
To tyle na razie. Szukam dalej. Dobranoc, Vince”.
Espérandieu zmarszczył brwi. Skoro tak, to dlaczego dopiero teraz, po ośmiu latach? Czyżby niektórzy z robotników trafili do więzienia? Albo z rozpaczy targnęli się na własne życie, pozostawiając pałające nienawiścią rodziny? Zapisał w swoim kołonotatniku, że na te pytania trzeba odpowiedzieć.
Espérandieu spojrzał na zegarek w rogu ekranu. Była 19.03. Wyłączył laptop i przeciągnął się na krześle. Wstał i wyjął z lodówki butelkę mleka. W domu było cicho. Mégan bawiła się w swoim pokoju, Charlène miała wrócić dopiero za kilka godzin, opiekunka wyszła. Opierając się o zlew, połknął tabletkę przeciwlękową, popijając prosto z butelki. Tknięty nagłym przeczuciem poszukał na pudełku nazwy producenta. Okazało się, że chcąc złagodzić lęk wywołany działaniami grupy Lombarda, właśnie połknął wyprodukowane przez nią lekarstwo!
Zastanawiając się, jak dotrzeć do innych informacji na temat Lombarda, pomyślał o pewnej osobie w Paryżu – zdolnej młodej kobiecie, którą poznał w szkole policyjnej. Nie miał cienia wątpliwości, że ona dostarczy mu najpikantniejszych kąsków.
– Martin, chodź zobaczyć!
Wrócili na górę, by przeszukać piętra. Servaz zabrał się do niewielkiego pokoju, którego, jak można było sądzić po warstwie kurzu, nie używano od wieków. Otwierał szuflady, zaglądał pod poduszki i materace, próbował nawet zdjąć blachę osłaniającą palenisko kominka, gdy przez otwarte drzwi znowu usłyszał głos Irène.
Wyszedł na korytarz ostatniego piętra. Naprzeciwko zobaczył drabinkę z poręczą, jak na statku. Powyżej znajdowała się otwarta klapa. Snop światła wpadał przez dziurę i przebijał się przez ciemność korytarza.
Servaz wszedł na stopnie. Włożył głowę w otwór.
Stojąca w środku Ziegler przywołała go gestem ręki.
Konstrukcja dachu tworzyła jedno przestronne pomieszczenie. Piękny pokój na poddaszu, który pełnił jednocześnie funkcję sypialni i gabinetu. Servaz wspiął się przez otwór i stanął na podłodze. Umeblowanie i wystrój przypominały wysokogórskie schronisko: surowe drewno, szafa, pod oknem łóżko z szufladami, stolik służący jako biurko. Na jednej ze ścian olbrzymia mapa Pirenejów – doliny, wioski, drogi, szczyty... Servaz od początku się zastanawiał, gdzie Chaperon nocuje, skoro wszystkie pokoje wyglądają na nieużywane. Odpowiedź znajdowała się przed jego oczami.
Ziegler przebiegła wzrokiem pomieszczenie. Servaz zrobił to samo. Szafa była otwarta...
Wewnątrz puste wieszaki, na podłodze kupka ubrań. Na biurku stos poprzewracanych papierów, spod łóżka wysunięta szuflada, a w niej skotłowana męska bielizna.
– To wszystko tak było – mruknęła Ziegler. – Co tu się dzieje?
Servaz dostrzegł pewien szczegół, który w pierwszej chwili umknął jego uwagi: na biurku, wśród papierów, otwarte pudełko na naboje.
W pośpiechu Chaperon upuścił jedną kulę na podłogę.
Spojrzeli na siebie...
Mer uciekał, jakby się paliło.
Bał się o swoje życie.
* W: Edgar Allan Poe, Opowieści nieprawdopodobne, przeł. St. Wyrzykowski, Towarzystwo Upowszechniania Czytelnictwa, Warszawa 1969, s. 30.
21
Dziewiętnasta. Diane poczuła nagle straszny głód. Ze szła do niewielkiej stołówki, w której co wieczór przygotowywano jednodaniowy posiłek dla garstki personelu nocującej w Instytucie. Przechodząc, ukłoniła się dwóm ochroniarzom, którzy jedli przy stoliku obok drzwi, i wzięła tacę.
Gdy spojrzała przez szybę bufetu z ciepłymi daniami, skrzywiła się: kurczak z frytkami. Będzie musiała się jakoś zorganizować, jeśli zamierza się zdrowo odżywiać i pod koniec pobytu tutaj nie ważyć dziesięć kilogramów więcej. Na deser wybrała sałatkę owocową. Zjadła przy oknie, kontemplując nocny krajobraz. Małe lampki rozmieszczone wokół budynku oświetlały śnieg przy samej ziemi pod jodłami. Widok był bajeczny.
Gdy ochroniarze wyszli, została sama w cichej, opustoszałej sali. Nawet bufetowa zniknęła zza lady. Diane zalała fala smutku i zwątpienia. A przecież tyle razy zostawała sama w swoim studenckim pokoju, by powtarzać materiał i pracować, podczas gdy inni opuszczali budynek uniwersytetu i rozpierzchali się po pubach i dansingach Genewy. Ale nigdy nie czuła się tak daleko od domu. Tak bardzo odizolowana. Tak bardzo zagubiona. Każdego wieczoru, gdy robiło się ciemno, te uczucia wracały.
Wzdrygnęła się, wściekła na samą siebie. Gdzie się podziała jej przenikliwość, znajomość człowieka, psychologii, fizjologii? Czy zamiast poddawać się emocjom, nie może zrobić kroku dalej w samoobserwacji? Czy po prostu jest nieprzystosowana? Znała podstawowy wzór: niedostosowanie=rozdarcie=lęk. W wyobraźni starła ten dowód mankietem. Wiedziała, jakie jest źródło jej złego samopoczucia. To nie ma nic wspólnego z nią, ale wynika z tego, co się tutaj dzieje. Nie zazna spokoju, dopóki nie dowie się więcej na ten temat. Wstała i odłożyła tacę na małą, ruchomą taśmę.