– Uważa pan, że ta sytuacja jest zabawna?
Jak wszyscy w policji kryminalnej Servaz wiedział, że cała dotychczasowa kariera Vilmera polegała na siedzeniu za biurkiem. Nadkomisarz nie miał pojęcia o pracy w terenie, poza krótkim epizodem w obyczajówce na początku pracy, kiedy to, jak głosiła plotka, był pośmiewiskiem i kozłem ofiarnym brygady.
– Nie, proszę pana.
– Trzy zabójstwa w ciągu ośmiu dni!
– Dwa – poprawił go Servaz. – Dwa zabójstwa i jeden nieżywy koń.
– W jakim punkcie jest śledztwo?
– Dochodzenie trwa osiem dni. Dziś rano o mało nie złapaliśmy zabójcy, ale udało mu się uciec.
– To pan pozwolił mu uciec – uściślił dyrektor. – Sędzia Confiant skarżył się na pana – dorzucił.
Servaz podskoczył.
– Co takiego?
– Dzwonił do mnie i do kancelarii. Która natychmiast przekazała skargę dyrektorowi gabinetu ministra spraw wewnętrznych. A on zadzwonił do mnie. – Milczał przez chwilę. – Stawia mnie pan w kłopotliwej sytuacji, komendancie.
Servaz osłupiał. Confiant działał za plecami d’Humières! Pan sędzia nie traci czasu!
– Odbiera mi pan tę sprawę?
– Oczywiście, że nie – odpowiedział Vilmer, jakby taka myśl ani przez chwilę nie przemknęła mu przez głowę. – Poza tym Catherine d’Humières broniła pana w sposób, muszę przyznać, dość przekonujący. Uważa, że pan i kapitan Ziegler robicie dobrą robotę. – Głośno wciągnął powietrze, jakby powtarzanie takich bzdur dużo go kosztowało. – Ale ostrzegam pana: tą sprawą interesują się wysoko postawieni ludzie. Jesteśmy w oku cyklonu. Na razie jest spokojnie. Ale jeśli się panu nie uda, niech się pan spodziewa konsekwencji.
Servaz nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Choć wystrojony w szykowny garniturek inspektor tego nie okazywał, trząsł portkami, gdyż doskonale wiedział, że „konsekwencje” spadną nie tylko na detektywów.
– To delikatna sprawa, niech pan o tym nie zapomina.
Tak, z powodu konia, pomyślał Servaz. To koń ich interesuje. Przełknął gniew.
– Czy to wszystko?
– Nie. Ten facet, ofiara, Perrault wzywał pana na pomoc?
– Tak.
– Dlaczego pana?
– Nie wiem.
– Nie próbował pan wyperswadować mu wjeżdżania na górę?
– Nie miałem na to czasu.
– A co to za historia z samobójcami? Co ona ma z tym wspólnego?
– Na razie nie wiemy. Ale Hirtmann wspomniał o niej, gdy u niego byliśmy.
– Co takiego?
– No... Poradził mi, żebym się zainteresował samobójcami.
Dyrektor wpatrywał się w niego. Tym razem nie ukrywał zdumienia.
– Chce pan powiedzieć, że Hirtmann mówi panu, jak ma pan prowadzić śledztwo?
Servaz zmarszczył czoło.
– To nieco... upraszczające podejście do sprawy.
– Upraszczające? – Vilmer podniósł głos. – Mam wrażenie, że to śledztwo rozłazi się na wszystkie strony, komendancie! Ma pan DNA Hirtmanna, prawda? Czego panu jeszcze potrzeba? Skoro nie mógł opuścić Instytutu, to znaczy, że ma tam wspólnika! Niechże go pan znajdzie!
Jakie wszystko staje się proste, gdy się patrzy z daleka, pomija się szczegóły i nic się o nich nie wie, pomyślał Servaz. Ale w gruncie rzeczy Vilmer ma rację.
– Jaki pan ma trop?
– Kilkanaście lat temu wniesiono skargę na Grimma i Perraulta o szantaż... Seksualny.
– No i?
– Z całą pewnością to nie był jednorazowy wybryk. Prawdopodobnie w stosunku do innych kobiet lub nastolatek posunęli się dalej. To mógłby być motyw, którego szukamy.
– Zemsta?
– Coś w tym stylu.
Jego uwagę przyciągnął plakat za plecami Vilmera. Pisuar. Servaz rozpoznał dzieło Duchampa pokazane na wystawie dadaistów w Centre Georges-Pompidou w 2006 roku. No oczywiście. Niech dla wszystkich, którzy tu wchodzą, będzie jasne, że gość, który tu pracuje, jest wykształcony, kocha sztukę i jednocześnie ma poczucie humoru.
Dyrektor przez chwilę się zastanawiał.
– Jaki to ma związek z koniem Lombarda?
Servaz się zawahał.
– No, gdyby przyjąć hipotezę zemsty, należałoby się domyślać, że ci ludzie zrobili coś paskudnego – powiedział, niemal dokładnie powtarzając słowa Alexandry. – A przede wszystkim, że zrobili to razem. W takim wypadku mordercy mogliby zabić konia, ponieważ nie byli w stanie bezpośrednio dosięgnąć Lombarda.
Vilmer w jednej chwili zbladł.
– Niech mi pan nie mówi... Niech mi pan nie mówi... że podejrzewa pan Érica Lombarda, że on też... że on też mógł popełniać...
– Przestępstwa seksualne – pomógł mu Servaz. Miał świadomość, że posuwa sprawę trochę zbyt daleko, ale strach, który przez chwilę widział w oczach szefa, podziałał na niego jak afrodyzjak. – Nie, na razie nic z tych rzeczy. Ale z pewnością między nim a pozostałymi istnieje jakiś związek, z powodu którego znalazł się wśród ofiar.
Przynajmniej jedno mu się udało: zamknął dziób Vilmerowi.
Po wyjściu z gmachu policji kryminalnej Servaz ruszył w kierunku starego centrum miasta. Nie miał ochoty wracać do siebie. Przynajmniej nie od razu. Musiał odreagować napięcie i złość, jakie budziły się w nim w zetknięciu z ludźmi pokroju Vilmera. Nie miał parasola, ale padający właśnie lekki deszcz przyjął jako błogosławieństwo. Miał wrażenie, że woda obmywa go z brudu, w którym nurza się od kilku dni.
Bez udziału świadomości nogi zaniosły go prosto przed przeszklone, jasno oświetlone wejście do „Charlène’s”, galerii sztuki, którą kierowała żona jego asystenta. Ciągnąca się w głąb wąska galeria zajmowała dwa poziomy. Jej nowoczesne, białe wnętrze widoczne przez szklane ściany kontrastowało z sąsiednimi, starymi fasadami z czerwonej cegły. W środku było dużo ludzi. Wernisaż. Już miał się stamtąd ulotnić, gdy nagle podniósł głowę i zobaczył, jak Charlène macha do niego z pierwszego piętra. Chcąc nie chcąc, wszedł do długiej sali. Strużki wody spływały z jego włosów i ubrania, przemoczone buty skrzypiały i zostawiały ślady na jasnej, drewnianej podłodze. Ściągał na siebie jednak mniej spojrzeń, niż się spodziewał. Z twarzy zgromadzonych emanowała oryginalność, nowoczesność i otwartość umysłu. Przynajmniej w opinii ich właścicieli. Na zewnątrz są otwarci i nowocześni, ale czy są tacy w głębi duszy? Jeden konformizm goni drugi, pomyślał. Skierował się ku krętym, metalowym schodom położonym w głębi. W oczy raził go zbyt żywy blask halogenów umieszczonych na szynach i biel ścian. Już zamierzał postawić nogę na pierwszym stopniu, gdy jego uwagę przykuł ogromny obraz na przeciwnej ścianie w głębi pomieszczenia.
Właściwie nie był to obraz, ale olbrzymie zdjęcie, wysokie na cztery metry.
Scena ukrzyżowania przedstawiona w bladoniebieskich odcieniach. Za krzyżem widać było burzowe niebo, na którym kłębiły się chmury przecinane sinymi piorunami. Miejsce Chrystusa na krzyżu zajmowała ciężarna kobieta. Miała głowę przechyloną na ramię, z jej oczu płynęły krwawe łzy. Krople bardzo czerwonej krwi spływały też spod cierniowej korony na niebieskawe czoło. Nie tylko ją ukrzyżowano, ale jeszcze wyrwano jej piersi, w ich miejscu były krwawe rany, w tym samym kolorze żywej czerwieni. Matowe, mlecznobiałe tęczówki wyglądały, jakby przesłaniała je błona katarakty.
W pierwszej chwili Servaza odrzuciło. Realizm i brutalność tego obrazu były nie do zniesienia. Co za świr wpadł na taki pomysł?
Skąd się bierze ta fascynacja przemocą? – zapytał siebie. Zalew wstrząsających obrazów w telewizji, kinie, w książkach. Czy to jest sposób na zaklinanie strachu? Większość z tych artystów zna przemoc tylko pośrednio, jako pojęcie abstrakcyjne. Inaczej mówiąc – nie zna jej wcale. Gdyby gliniarze oglądający sceny zbrodni nie do wytrzymania, strażacy w każdym tygodniu wydobywający z samochodów ofiary wypadków, sędziowie co dzień poznający wszelkiej maści okrutne fakty zaczęli malować, rzeźbić czy pisać – co by z tego wyniknęło? To samo, czy coś radykalnie innego?