A fakty były następujące: W ciepły lipcowy wieczór mały Martin Servaz, lat dziesięć, bawił się na podwórzu rodzinnego domu, kiedy na długim, prostym odcinku drogi pojawiły się światła samochodu. Dom Servazów był starą samotną farmą, położoną w odległości trzech kilometrów od najbliższej wioski. Dziesiąta wieczór. Panował lekki półmrok, cykanie świerszczy na sąsiednich polach miał wkrótce zastąpić rechot żab, głuchy odgłos burzy przewalał się nad górami na horyzoncie, na bladym jeszcze niebie coraz wyraźniej było widać gwiazdy. Daleki syk zmienił się w warkot silnika i samochód zwolnił. Jego światła obróciły się w kierunku domu. Wjechał na drogę, podskakując na wybojach. Gdy przejechał przez bramę i zahamował na podwórzu, opony zgrzytnęły na żwirze. Kiedy dwóch mężczyzn wysiadło z samochodu, nagły podmuch wiatru jęknął w koronach topoli. Martin nie widział dokładnie ich twarzy z powodu ciemności, która zaczęła już ogarniać podwórko, ale bardzo dobrze usłyszał głos jednego z nich:
– Cześć, mały, rodzice są w domu?
W tej samej chwili drzwi domu się otworzyły i na progu, w prostokącie światła dochodzącego z wnętrza, pojawiła się matka. Mężczyzna, który mówił wcześniej, podszedł do niej, przepraszając za najście, mówił szybko, podczas gdy drugi w przyjaznym geście położył dłoń na ramieniu chłopca. Było w dotyku tej dłoni coś, co od razu się małemu Martinowi nie spodobało. Jakby ledwie wyczuwalne zakłócenie wieczornego spokoju. Jak niema groźba, którą jedynie on był w stanie dosłyszeć, jakkolwiek mowa drugiego mężczyzny była przyjazna, i widział, że matka się uśmiecha. Podniósłszy głowę, zobaczył twarz ojca, wyglądającego ze zmarszczonymi brwiami przez okno gabinetu na pierwszym piętrze, w którym poprawiał prace swoich uczniów. Chciał zawołać do matki, by uważała i nie wpuszczała ich do domu, ale przecież nauczono go, że ma być grzeczny i milczeć, kiedy dorośli rozmawiają.
Usłyszał, jak matka mówi: „Proszę wejść”.
Następnie stojący za nim mężczyzna lekko pchnął go do przodu. Poczuł przez delikatną tkaninę koszulki piekący ucisk jego palców na ramieniu i tym razem gest mężczyzny nie wydał mu się już przyjazny, ale władczy. Jeszcze dziś przypomina sobie, że odgłos każdego ich kroku na żwirze dźwięczał w jego głowie jak ostrzeżenie. Pamięta ostry zapach wody toaletowej i potu dochodzący zza jego pleców. Pamięta, że wydawało mu się, że cykanie świerszczy stało się intensywniejsze i również brzmiało dla niego jak alarm. Nawet jego serce waliło jak złowieszczy tam-tam. Było to w chwili, gdy weszli na schody i mężczyzna przytknął mu coś do ust i nosa. Kawałek wilgotnej tkaniny. Przez chwilę czuł ogień palący w gardle i płucach i widział białe punkciki tańczące przed oczami, a potem zapadł się w czarną dziurę.
Kiedy odzyskał świadomość, leżał w komórce pod schodami, był otumaniony i chciało mu się wymiotować. Przez drzwi usłyszał błagalny ton matki i ogarnął go strach. Słysząc warkliwe głosy mężczyzn, którzy na zmianę to jej grozili, to ją uspokajali, to z niej kpili, stracił panowanie nad lękiem i zaczął się trząść. Zastanawiał się, dokąd poszedł ojciec. Instynktownie wiedział, kim są ci mężczyźni: istoty nie całkiem ludzkie, czarne charaktery z kina, złe stworzenia, ohydne postaci z komiksu, jak Tinkerer i Zielony Goblin... Domyślił się, że ojciec leży gdzieś związany i bezsilny, jak to często bywa z bohaterami komiksów: gdyby tak nie było, już by się rzucił, by ich ratować. Wiele lat później Servaz pomyślał, że ani Seneka, ani Marek Aureliusz nie byli dla ojca wielkim wsparciem w dyskusji z dwójką przybyszy. Ale czy w ogóle można dyskutować z wygłodzonymi wilkami? Jednak nie mięsa były głodne te bestie. Gdyby mały Martin miał zegarek, wiedziałby, że kiedy się ocknął, było dwadzieścia minut po północy i musiało upłynąć jeszcze prawie pięć godzin, zanim koszmar się skończył, pięć długich godzin, kiedy jego matka prawie bez ustanku wyła, szlochała, łkała, przeklinała i błagała. I gdy wycie matki stopniowo przechodziło w urywany szloch, a potem w łkanie i niezrozumiałe pomruki, gdy katar leciał mu z nosa klejącą strużką, a po udach spływał ciepły mocz, gdy przez drzwi komórki zaczęły dochodzić pierwsze odgłosy poranka – przedwczesne pianie koguta, odległe ujadanie psa, warkot samochodu przejeżdżającego drogą biegnącą sto metrów dalej, gdy nieśmiałe światło zaczęło się wsączać przez szparę pod drzwiami, dom stopniowo zaczęła ogarniać cisza – całkowita, ostateczna i dziwnie uspokajająca.
Servaz od trzech lat pracował w policji, kiedy wreszcie, po piętnastu latach od tamtych wydarzeń, udało mu się zdobyć protokół z sekcji zwłok. Później dotarło do niego, że był to jeden z jego najfatalniejszych błędów. Sądził, że po tylu latach będzie miał dość siły. Mylił się. Z niewypowiedzianym przerażeniem w najdrobniejszych szczegółach odkrył, co jego matka wycierpiała tamtej nocy. Po zakończonej lekturze młody policjant zamknął protokół, rzucił się do toalety i zwymiotował cały obiad.
Fakty. Jedynie fakty.
A fakty były następujące: Jego ojciec przeżył, spędził jednak dwa miesiące w szpitalu. Małego Martina umieszczono na ten czas u ciotki. Po wyjściu ze szpitala ojciec powrócił do dawnego zawodu. Ale bardzo szybko się okazało, że nie jest już w stanie go wykonywać: często stawał przed swoimi uczniami pijany, nieogolony i rozczochrany, a do tego ciągle im ubliżał. W końcu wysłano go na bezterminowy urlop, co sprawiło, że ojciec jeszcze bardziej zaczął się pogrążać. Mały Martin znowu wylądował u ciotki. Fakty, jedynie fakty. Dwa tygodnie po spotkaniu kobiety, która pół roku później miała zostać jego żoną, gdy zbliżało się lato, Servaz pojechał na farmę, by zobaczyć się z ojcem. Wysiadłszy z samochodu, rzucił okiem na dom. Stara stodoła z boku popadła w ruinę. Sam budynek wydawał się niezamieszkany, prawie połowa okiennic była zamknięta. Servaz zastukał w szybę drzwi wejściowych. Nie było reakcji. Drzwi były otwarte. „Tato?” Jedyną odpowiedzią była cisza. Pewnie stary znowu leży gdzieś zalany w trupa. Rzucił marynarkę i torbę na jakiś mebel, w kuchni nalał sobie szklankę wody i – ugasiwszy pragnienie – wszedł po schodach, sądząc, że jego ojciec jest w swoim gabinecie i drzemie. Młody Martin miał rację: ojciec był w gabinecie. Przez zamknięte drzwi dochodziła wygłuszona muzyka, którą od razu rozpoznał: Gustav Mahler, ulubiony kompozytor ojca.
A zarazem się mylił. Ojciec nie drzemał. Nie był też pogrążony w lekturze jednego ze swoich ukochanych łacińskich autorów. Leżał wyciągnięty w fotelu, z szeroko otwartymi, szklistymi oczami i białą pianą na wargach. Trucizna. Jak Seneka, jak Sokrates. Dwa miesiące później Servaz przystąpił do konkursu na oficera policji.
O dwudziestej drugiej Diane zgasiła światło w swoim gabinecie. Zabrała ze sobą pracę, którą chciała dokończyć, zanim położy się spać, i weszła na czwarte piętro do swojego pokoju. Wciąż było tam tak samo zimno. Włożyła szlafrok na ubranie, usiadła w głowach łóżka i zabrała się do lektury. Patrząc w notatki, przypomniała sobie pierwszego pacjenta, z którym spotkała się tego dnia: niewysokiego, niegroźnie wyglądającego sześćdziesięcioczterolatka o wysokim i skrzekliwym głosie, który brzmiał, jakby oszlifowano mu struny głosowe. Dawny nauczyciel filozofii. Gdy weszła, powitał ją z najwyższą uprzejmością. Spotkała się z nim w salonie, w którym stoły i fotele były przytwierdzone do podłogi. Stał tam też telewizor z dużym ekranem, zamknięty w skorupie z pleksi. Wszystkie kanty i krawędzie mebli były obite plastikiem. W salonie nie było nikogo poza nimi, ale pomocnik medyczny trzymał straż w progu pomieszczenia.