Czy psychiatra wiedział już wówczas, że po zabójstwie konia przyjdzie kolej na człowieka? Jaki miał powód, by stać się wspólnikiem zbrodni popełnianych w tych dolinach, skoro jest tu dopiero od kilku miesięcy?
Nie była już w stanie zmrużyć oka. Wierciła się w łóżku, obracając się to na plecy, to na brzuch i obserwując słabe, szare światło wpadające przez okno, za którym gwizdał wiatr. Zbyt dużo niepokojących pytań sprawiło, że jej mózg był wciąż w stanie pobudzenia. Około trzeciej nad ranem wzięła pół tabletki nasennej.
Siedząc w fotelu, Servaz słuchał motywu fletu w pierwszym recytatywie Pożegnania. Ktoś kiedyś porównał ten motyw do „słowika ze snu”. Dalej następowały, jak uderzenia skrzydeł, partie harfy i klarnetu. Śpiew ptaków, przypomniał sobie nagle. Dlaczego znowu wraca do niego wspomnienie tych ptasich treli? Chaperon lubi przyrodę, alpinizm. I co z tego? Dlaczego te nagrania miałyby być takie istotne?
Na próżno się zastanawiał. Nic nie przychodziło mu do głowy. A jednak był pewien: jest coś, co czai się w ciemności i czeka na nowe światło. I to coś ma związek z nagraniami znalezionymi u mera. Było mu śpieszno, by się dowiedzieć, czy na kasetach faktycznie zarejestrowano śpiew ptaków. Ale nie tylko ta sprawa go dręczyła. Było coś jeszcze...
Wstał i wyszedł na balkon. Przestało padać. Lekka mgła osiadała na mokrych chodnikach i tworzyła blade pierścienie wokół latarni. Z powierzchni ulicy unosiła się zimna wilgoć. Pomyślał o Charlène Espérandieu. O zaskakującej poufałości pocałunku, jaki złożyła na jego policzku, i znowu poczuł skurcz żołądka.
Gdy wchodził do pokoju przez drzwi balkonowe, zrozumiał swój błąd: to nie śpiew ptaków, ale kasety zwróciły jego uwagę. Supeł w jego żołądku stwardniał, jakby wlano mu przez przełyk szybkowiążący cement. Tętno Servaza przyśpieszyło. Przekartkował notes, znalazł numer i zadzwonił.
– Halo? – odezwał się męski głos.
– Czy mogę wpaść do pana za jakieś półtorej godziny?
Cisza.
– Ale to już będzie po północy!
– Chciałbym jeszcze rzucić okiem na pokój Alice.
– O tej porze? Nie można z tym poczekać do rana?
Głos po drugiej stronie słuchawki był szczerze przygnębiony. Servaz potrafił się postawić na miejscu Gasparda Ferranda: jego córka od piętnastu lat nie żyje. Cóż pilnego miałoby się nagle objawić?
– Mimo wszystko wolałbym przyjechać jeszcze dziś – nalegał.
– W porządku. I tak nie kładę się przed dwunastą. Czekam na pana do wpół do pierwszej. Potem idę spać.
Było mniej więcej dwadzieścia pięć minut po północy, gdy Servaz dotarł do Saint-Martin, nie wjeżdżał jednak do miasta, ale skręcił w obwodnicę, kierując się w stronę uśpionej wioski położonej pięć kilometrów dalej.
Gaspard Ferrand otworzył po pierwszym dzwonku. Wyglądał na w najwyższym stopniu zaintrygowanego i ciekawego.
– Coś nowego?
– Chciałbym się jeszcze raz rozejrzeć po pokoju Alice, jeśli to panu nie przeszkadza.
Ferrand rzucił mu pytające spojrzenie. Był ubrany w podomkę narzuconą na sweter i stare dżinsy oraz pantofle wsunięte na bose stopy. Wskazał mu schody. Servaz podziękował i szybko wspiął się na górę. Gdy wszedł do pokoju, ruszył wprost ku niewielkiej drewnianej półce nad pomarańczowym biurkiem.
Magnetofon kasetowy.
Urządzenie nie miało ani radia, ani odtwarzacza CD, w przeciwieństwie do wieży stereo stojącej na podłodze. Był to stary magnetofon, który dziewczyna musiała skądś wygrzebać.
Jednak podczas pierwszej wizyty w tym miejscu Servaz nie znalazł kaset. Zważył urządzenie w ręku. Ciężar magnetofonu wydawał się normalny, ale to nic nie znaczyło. Jeszcze raz zajrzał do wszystkich szuflad biurka i nocnych szafek. Nigdzie nie było kaset. Może Alice się ich pozbyła, gdy przerzuciła się na płyty?
Po co w takim razie zatrzymała ten niepotrzebny rupieć? Pokój wyglądał jak muzeum lat dziewięćdziesiątych: plakaty, płyty CD, Game Boy, kolory...
Jedynym anachronizmem był magnetofon.
Servaz obejrzał urządzenie ze wszystkich stron, a potem wcisnął guzik otwierania kieszonki. Pusto. Zszedł na parter. Z salonu dochodził dźwięk telewizora: program kulturalno-literacki, nadawany o późnej porze.
– Potrzebowałbym małego śrubokrętu krzyżowego – powiedział, stając na progu. – Miałby pan coś takiego?
Ferrand siedział na sofie. Tym razem nauczyciel literatury zmierzył go spojrzeniem inkwizytora.
– Co pan tam odkrył?
Jego głos był władczy i niecierpliwy. Chciał wiedzieć.
– Nic, absolutnie nic – odpowiedział Servaz. – Ale jeśli coś znajdę, powiem panu.
Ferrand wyszedł z pokoju i po minucie wrócił ze śrubokrętem. Servaz wszedł z powrotem na poddasze. Nie miał najmniejszej trudności z odkręceniem śrub. Jakby były przykręcone dłonią dziecka.
Wstrzymując oddech, zdjął przednią pokrywę.
Znalazłem...
Ta mała była genialna. Część urządzenia była starannie wypatroszona z elektronicznych elementów. Wewnątrz znajdowały się trzy nieduże zeszyty w niebieskich okładkach, przyklejone do obudowy grubą, brązową taśmą samoprzylepną.
Servaz patrzył na nie przez dłuższą chwilę bez żadnej reakcji. Czy to sen? Dziennik Alice... Był tam przez tyle lat i nikt o nim nie wiedział. Jakie to szczęście, że Gaspard Ferrand zostawił ten pokój nietknięty. Z nieskończoną ostrożnością oderwał zeschniętą, zesztywniałą taśmę i wydobył zeszyty z wnętrza urządzenia.
– Co to jest? – odezwał się głos za jego plecami.
Servaz się odwrócił. Ferrand wpatrywał się w zeszyty. Jego oczy, błyszczące jak u drapieżnego zwierzęcia, płonęły niemal chorobliwą ciekawością. Policjant otworzył pierwszy zeszyt i rzucił okiem na notatki. Przeczytał pierwsze słowa. Serce podskoczyło mu w piersi: Sobota, 12 sierpnia. O to chodziło...
– Wygląda na dziennik.
– To było w środku? – powiedział Ferrand zaskoczony. – Było w środku, przez te wszystkie lata?!
Komendant skinął głową. Zobaczył, jak oczy nauczyciela wypełniają się łzami, a twarz wykrzywia grymas bólu i rozpaczy. Nagle Servaz poczuł się bardzo nieswojo.
– Muszę je przejrzeć – powiedział. – Kto wie, może na tych stronach jest wytłumaczenie tego, co zrobiła? Potem je panu oddam.
– Udało się panu – wyszeptał Ferrand bezbarwnym głosem. – Udało się panu tam, gdzie my ponieśliśmy klęskę. Jak... jak pan na to wpadł?
– Jeszcze nie – przystopował go Servaz. – Jeszcze za wcześnie.
* Cytat w przekładzie tłumaczki (przyp. red.).
22
Była prawie ósma rano i niebo nad górami robiło się blade, kiedy skończył lekturę. Wyszedł na balkon i oddychał zimnym, rześkim powietrzem poranka. Czuł się wykończony. Fizycznie chory. Na skraju wyczerpania. Najpierw ten chłopiec o imieniu Clément, a teraz to...
Śnieg już nie padał. Temperatura nawet trochę się podniosła, ale nad miastem przesuwały się warstwy chmur, a zarys jodeł wysoko na zboczach, który dopiero wyłonił się z ciemności, rozpływał się we mgle. Dachy i ulice zalśniły srebrzystym blaskiem i Servaz poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu. W śniegu leżącym w rogu balkonu robiły się małe dziurki. Wrócił do pokoju. Nie był głodny, ale musiał się chociaż napić ciepłej kawy. Zszedł na duży taras w stylu art déco, górujący nad ulicą, której kontury rozmywał deszcz. Kelnerka przyniosła mu kilka kromek świeżego chleba, kawę, szklankę soku pomarańczowego, masło i dżem w małych dzbanuszkach. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu połknął wszystko. Jedzenie działało na niego jak egzorcyzm: oznaczało, że żyje, że piekło znajdujące się na stronach tych zeszytów jego nie dotyczy. A przynajmniej, że jeszcze przez chwilę może się od niego trzymać z daleka.