Выбрать главу

– Bardzo ciekawe – powiedział Servaz.

– Prawda? Chyba nie muszę panu mówić, że większość ludzi zatrzymuje się na etapach trzecim i czwartym. U Kohlberga istnieje jeszcze stadium siódme. Osiągają je bardzo nieliczni. Jednostka w stadium siódmym kieruje się powszechną miłością, współczuciem i wyczuciem sacrum w stopniu znacznie wyższym niż ogół śmiertelników. Kohlberg wymienia tu zaledwie kilka przykładów: Jezus, Budda, Gandhi... Można powiedzieć, że psychopaci zatrzymali się w pewnym sensie na poziomie zerowym. Jakkolwiek w ustach psychiatry brzmi to niezbyt naukowo.

– Sądzi pan, że można by w analogiczny sposób stworzyć drabinę zła?

Gdy Servaz zadał to pytanie, w oczach psychiatry za szkłami czerwonych okularów pojawił się błysk. Żarłocznie oblizał wargi.

– Bardzo ciekawe pytanie – powiedział. – Przyznam, że już się nad nim zastanawiałem. Na takiej drabinie ktoś taki jak Hirtmann znajdowałby się po przeciwnej stronie skali, byłby jakby odwróconym lustrzanym odbiciem jednostek z siódmego stadium...

Psychiatra patrzył zza szkieł prosto w oczy rozmówcy. Miał minę, jakby się zastanawiał, na którym poziomie zatrzymał się policjant. Servaz czuł, że znowu zaczyna się pocić, a jego tętno przyśpiesza. Coś rosło w jego piersi. Paniczny lęk... Przypomniał sobie światła samochodu w lusterku, wyjącego Perraulta w wagoniku kolejki, trupa Grimma wiszącego pod mostem, konia z odciętą głową, świdrujące spojrzenie szwajcarskiego olbrzyma, wzrok Lisy Ferney na korytarzu Instytutu... Ten lęk czaił się od samego początku na dnie jego serca jak ziarno, które tylko czeka, by zakiełkować i rosnąć. Miał ochotę wziąć nogi za pas, uciekać z tego miejsca, z tej doliny, z tych gór...

– Dziękuję, doktorze. – Zerwał się w pośpiechu.

Xavier wstał i uśmiechając się, wyciągnął do niego rękę nad biurkiem.

– Proszę. – Przez chwilę przytrzymał dłoń Servaza. – Wygląda pan na bardzo zmęczonego, naprawdę kiepsko, komendancie. Powinien pan odpocząć.

– Już drugi raz ktoś mi to dzisiaj mówi – odpowiedział komendant i uśmiechnął się.

Ale nogi trzęsły się pod nim, gdy szedł do drzwi.

Była 15.30. Zimowe popołudnie miało się ku końcowi. Czarne jodły odcinały się na tle leżącego na ziemi śniegu, cień pod drzewami gęstniał, a ostrza górskich szczytów przecinały szare, groźne niebo, które wyglądało jak pokrywa zamykająca się nad doliną. Wsiadł do swojego jeepa i spojrzał na listę. Jedenaście nazwisk. Przynajmniej dwa z nich zna: Lisa Ferney i doktor Xavier. Zapalił silnik i wykręcił, żeby wyjechać. Śnieg na drodze prawie całkowicie stopniał, ukazując czarne, tłuste, miękkie, błyszczące podłoże. Nie minął nikogo na wąskiej, zalanej cieniem drodze, ale kilka kilometrów dalej, tam gdzie odbijała ona w stronę ośrodka kolonijnego, zauważył zaparkowane u wylotu ścieżki stare czerwone volvo 940. Zwolnił, by odczytać w blasku świateł numery rejestracyjne. Samochód był jednak tak brudny, że połowa cyfr była niewidoczna pod błotem i liśćmi przyklejonymi do tablicy. Przypadek czy charakteryzacja? Servaz czuł, że zaczyna się robić nerwowy.

Przejeżdżając, rzucił okiem do środka. Nikogo nie zobaczył. Zaparkował samochód pięć metrów dalej i wysiadł. W pobliżu także nikogo nie było. Złowieszczy szum wiatru w gałęziach przypominał szelest starych papierów w ślepym zaułku. Dochodziła do tego melodia strumienia. Ściemniało się coraz bardziej. Servaz sięgnął do schowka po latarkę i poszedł w kierunku volvo, wydeptując brudny śnieg na poboczu. We wnętrzu nic szczególnego nie zwróciło jego uwagi poza tym, że było ono tak samo brudne jak karoseria. Spróbował otworzyć drzwi: były zamknięte.

Servaz pamiętał, co się wydarzyło w kolejce linowej, i tym razem wrócił po broń. Gdy przeszedł przez zardzewiały mostek, ogarnął go chłód bijący od potoku. Kiedy zaczął brnąć po błotnistej ścieżce, pożałował, że nie włożył wysokich butów. Przypomniał mu się fragment dziennika Alice. Po kilku krokach jego miejskie obuwie było w równie opłakanym stanie jak volvo. Na las znowu spadały krople deszczu. Servaz początkowo szedł pod osłoną drzew, ale gdy ścieżka zaczęła biec łąką, wśród wystających spod śniegu wysokich traw i pokrzyw, poczuł, że deszcz bębni mu o czaszkę jak dziesiątki drobnych palców wystukujących jakiś piekielny rytm. Komendant postawił kołnierz wokół ociekającego wodą karku. W strumieniach deszczu ośrodek wyglądał na całkowicie opustoszały.

Kiedy był już blisko zabudowań, w miejscu, w którym ścieżka lekko się wznosiła, poślizgnął się na błocie i o mało nie upadł jak długi. Upuścił pistolet, który wpadł do kałuży. Zaklął, gdy go podnosił. Pomyślał, że jeśli ktoś czai się gdzieś tutaj i go obserwuje, to musi mieć niezły ubaw, widząc jego niezdarność.

Budynki wyglądały, jakby na niego czekały. Spodnie i dłonie miał uwalane błotem, reszta ubrań była przemoczona od deszczu.

Servaz zawołał, ale nikt mu nie odpowiedział. Tętno mu podskoczyło. Lampki ostrzegawcze w głowie jedna po drugiej zapalały się na czerwono. Kto może się wałęsać po tym opuszczonym ośrodku – i w jakim celu? A przede wszystkim dlaczego się nie odzywa? Musiał przecież usłyszeć wołanie Servaza, niesione echem.

Trzy budynki były wzniesione w górskim stylu, ale z betonu z zaledwie kilkoma drewnianymi ozdobnikami. Miały łupkowe dachy, rzędy okien na piętrach i przeszklone ściany na parterze. Łączyły się ze sobą otwartymi krużgankami. Wewnątrz nie paliło się żadne światło. Połowa szyb była wybita. Część z nich zastąpiono płytami ze sklejki. Dziurawe rynny pluły strumieniami wody rozpryskującymi się o podłoże. Servaz skierował snop światła latarki na fasadę głównego budynku i odkrył dewizę wymalowaną nad wejściem wyblakłymi literami: „W szkole życia nie ma wakacji”. W szkole zbrodni też nie, pomyślał. Nagle zauważył jakiś ruch na granicy pola widzenia po lewej. Obrócił się gwałtownie. W następnej chwili nie był już tak bardzo pewien tego, co widział. Może to gałęzie poruszane przez wiatr. Był jednak przekonany, że zauważył z tamtej strony jakiś cień. Cień wśród innych cieni...

Sprawdził, czy pistolet jest odbezpieczony. Czujnie ruszył przed siebie. Gdy minął róg budynku znajdujący się najdalej po lewej stronie, musiał uważać, gdzie stawia stopy. Podłoże stało się nagle spadziste, a do tego było niestabilne i śliskie od lepkiego błota. Po jednej i drugiej stronie wznosiły się strzeliste pnie buków z wyrastającymi wysoko czarnymi konarami, między którymi Servaz, podniósłszy głowę, dostrzegł skrawki szarego nieba i krople deszczu, który spadały prosto na niego. Błotniste, zadrzewione zbocze opadało ku strumykowi, który płynął kilka metrów niżej.

Nagle coś zauważył.

Jakieś światełko.

Drobne i chybotliwe jak błędny ognik. Servaz zamrugał powiekami, żeby strącić deszcz z rzęs: światełko nie zniknęło.

Cholera, co to jest?

Płomyk... Tańczył, delikatny i maleńki, metr nad ziemią przed jednym z pionowych pni.

Jego wewnętrzna syrena alarmowa nie milkła. Ten płomień został przez kogoś zapalony i ten ktoś nie mógł odejść daleko. Servaz rozejrzał się dookoła. Schodząc zboczem w stronę drzewa, o mało znowu się nie poślizgnął na błocie. Świeczka... Maleńka świeczka, jak te, których używa się w podgrzewaczach albo ustawia w pokoju, aby stworzyć miły nastrój. Stała na małej drewnianej półeczce przytwierdzonej do pnia. Snop światła latarki przesunął się po chropowatej korze i nagle Servaz stanął jak wryty. Kilka centymetrów nad płomieniem zauważył duże serce, wycięte w korze ostrzem scyzoryka. W środku pięć imion: