Ludo + Marion + Florian + Alice + Michaël
Samobójcy... Servaz wpatrywał się w serce, sparaliżowany, oszołomiony.
Deszcz zgasił płomyk.
Wtedy nastąpił atak. Dziki. Brutalny. Przerażający. Nagły. Servaz poczuł, że nie jest sam. Ułamek sekundy później coś miękkiego i mokrego spadło mu na głowę. Spanikowany rzucał się i walczył jak szatan, ale przeciwnik mocno go trzymał. Policjant poczuł, że coś zimnego przykleja mu się do nosa i ust. Przerażony mózg jęknął cicho: Foliowa torba! Następnie tamten człowiek wymierzył mu straszny cios pod kolana i Servaz mimo woli zgiął z bólu nogi. Znalazł się na ziemi, z twarzą w błocie, a przeciwnik napierał na niego całym ciężarem. Torba go dusiła. Przez folię czuł dotyk miękkiego, lepkiego błota. Napastnik przyciskał jego głowę do podłoża, zaciskając torbę dookoła szyi i kolanami blokując jego ramiona. Dusząc się, Servaz przypomniał sobie błoto we włosach Grimma i zalała go fala lodowatego, niepohamowanego strachu. Gwałtownie wierzgał nogami i poruszał tułowiem, próbując pozbawić równowagi tego, który siedział mu na plecach. Na próżno. Napastnik nie rozluźniał uchwytu. Przy każdym wydechu folia torby odklejała się od jego twarzy, by przy wdechu znowu przylgnąć mu do nozdrzy, ust i zębów, wydając przy tym potworny, powtarzający się szelest. I niemal całkowicie uniemożliwiając oddychanie. Wsączając w niego panikę i straszliwe uczucie, że się dusi. Z głową zamkniętą w foliowym więzieniu, cierpiąc okrutnie z powodu braku powietrza, Servaz miał wrażenie, że jego serce za chwilę przestanie bić. Potem poczuł nagłe szarpnięcie do tyłu i na jego gardle zacisnął się sznur, który jednocześnie przytrzasnął foliową torbę. Potworny ból przeszył mu szyję. Ciągnięto go po ziemi.
Wierzgał nogami na wszystkie strony, grzebiąc podeszwami w błocie, usiłując osłabić straszny ucisk na szyi. Jego pośladki podnosiły się, opadały i ślizgały po miękkim podłożu, a ręce na próżno próbowały chwycić sznur i rozluźnić śmiertelny zacisk. Nie wiedział, gdzie upadła broń. Wleczono go tak wiele metrów, obolałego, krztuszącego się, podduszonego, jak zwierzę prowadzone do rzeźni.
Za mniej niż dwie minuty będzie martwy.
Brakowało mu już powietrza.
Konwulsyjnie otwierał usta, ale folia zaklejała je przy każdym wdechu.
Wewnątrz torby było już coraz mniej tlenu, który zastępował wydychany przez niego dwutlenek węgla.
Spotka go taki sam los, jaki spotkał Grimma!
Los Perraulta!
Los Alice!
Zawiśnie!
Był już na granicy utraty świadomości, gdy nagle powietrze znowu napłynęło do jego płuc, jakby otwarto jakiś zawór. Czyste, zdrowe powietrze. Poczuł też krople deszczu na twarzy. Wciągał w siebie powietrze i deszcz wielkimi, charczącymi i zbawiennymi haustami – jego płuca świstały jak nadmuchiwane miechem.
– NIECH PAN ODDYCHA! NIECH PAN ODDYCHA!
Głos Xaviera. Odwrócił głowę i po chwili, odzyskawszy ostrość wzroku, zobaczył, że psychiatra pochyla się nad nim i go podtrzymuje. Doktor był tak samo przerażony jak on.
– Gdzie... gdzie on jest?
– Uciekł. Nawet nie zdążyłem go zobaczyć. Niech pan nic nie mówi, tylko oddycha!
– Nagle rozległ się odgłos silnika i Servaz zrozumiał.
Volvo!
– Cholera – zdołał wykrztusić.
Servaz siedział pod drzewem. Pozwalał, by deszcz spływał mu po włosach i twarzy. Kucający obok niego psychiatra także wydawał się nie zważać na deszcz, który moczył jego garnitur, ani na błoto na wypastowanych butach.
– Zjeżdżałem do Saint-Martin i zobaczyłem pański samochód. Byłem ciekaw, co pan tu robi. Postanowiłem podejść, żeby rzucić okiem.
Xavier spojrzał na niego przenikliwie i uśmiechnął się półgębkiem.
– Jestem taki jak wszyscy: to śledztwo, te morderstwa... To wszystko jest przerażające, ale też intrygujące. Krótko mówiąc, szukałem pana i nagle zobaczyłem pana tutaj, na ziemi, z torbą na głowie i tym... sznurem! Facet musiał usłyszeć mój samochód i szybko zwiał. Na pewno się nie spodziewał, że ktoś mu przeszkodzi.
– Pu... pułapka – wyjąkał Servaz, rozcierając szyję. – Zasta... zastawił na mnie pułapkę.
Zaciągnął się papierosem, który zaskwierczał. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Psychiatra delikatnie odsunął kołnierz jego kurtki.
– Niechże to zobaczę. Dość paskudne... Zawiozę pana do szpitala. Trzeba to zaraz opatrzyć. I zrobić prześwietlenie kręgów szyjnych i krtani.
– Dziękuję, że się pan po... pojawił.
– Dzień dobry – powiedział Monsieur Monde.
– Dzień dobry – odpowiedziała Diane. – Przyszłam się spotkać z Julianem.
Monsieur Monde zmierzył ją wzrokiem, wykrzywiając wargi. Jego wielkie łapska spoczywały na pasku kombinezonu. Diane wytrzymała spojrzenie olbrzyma bez mrugnięcia okiem. Starała się zachować zimną krew.
– Nie przyszedł z panią doktor Xavier?
– Nie.
Przez twarz strażnika przemknął cień. Znowu patrzyli sobie w oczy. Monsieur Monde wzruszył ramionami i odwrócił się do niej tyłem.
Poszła za nim z walącym sercem.
– Odwiedziny – rzucił ochroniarz, gdy otworzył drzwi celi.
Diane weszła do środka. Napotkała wzrokiem zdziwione spojrzenie Hirtmanna.
– Dzień dobry, Julianie.
Szwajcar nie odpowiedział. Wyglądał, jakby miał zły dzień. Humor, którym tryskał ostatnim razem, gdzieś się ulotnił. Diane musiała użyć całej siły woli, żeby nie odwrócić się na pięcie i nie wyjść, zanim będzie za późno.
– Nie wiedziałem, że dzisiaj są odwiedziny – powiedział wreszcie.
– Ja też nie wiedziałam. Przynajmniej jeszcze pięć minut temu.
Tym razem wyglądał, jakby był naprawdę zbity z tropu, i Diane odczuła niemal satysfakcję. Usiadła przy stoliku i rozłożyła przed sobą papiery. Czekała, aż Hirtmann zajmie krzesło po drugiej stronie, ale nie zrobił tego, tylko chodził tam i z powrotem przy oknie, jak dzikie zwierzę krążące po klatce.
– Ponieważ mamy się spotykać regularnie – zaczęła – chciałabym ustalić pewne zasady, nakreślić ramy naszych rozmów i zorientować się, jak to się odbywa w tym zakładzie...
Zatrzymał się, by rzucić jej przeciągłe, podejrzliwe spojrzenie, a potem bez słowa wrócił do swojego spaceru.
– Nie ma pan nic przeciwko temu?
Nie odpowiedział.
– No więc... na początek... ma pan tu dużo odwiedzin, Julianie?
Znowu się zatrzymał i zmierzył ją wzrokiem, po czym podjął przerwaną przechadzkę w tę i z powrotem, z rękami założonymi na plecach.
– Jakieś wizyty osób spoza Instytutu?
Nie odpowiedział.
– A tutaj, kto pana odwiedza? Doktor Xavier? Élisabeth Ferney? Kto jeszcze?
Nie odpowiedział.
– Zdarza się panu rozmawiać z nimi o tym, co się dzieje na zewnątrz?
– Czy doktor Xavier zezwolił pani na tę wizytę? – zapytał nagle, zatrzymując się i stając tuż przed nią.
Diane z trudem podniosła na niego wzrok. Hirtmann stał. Ona siedziała. Przytłaczał ją swoim olbrzymim wzrostem.
– No, ja...
– Domyślam się, że nie. Po co pani tu przyszła, doktor Berg?
– No... powiedziałam panu, chciałam...
– Taaa, jasne. Niewiarygodne, jak wam psychologom czasami brakuje wyczucia! Jestem dobrze wychowanym człowiekiem, doktor Berg, ale nie znoszę, gdy robi się ze mnie idiotę – dodał ostro.
– Jest pan na bieżąco z tym, co się dzieje na zewnątrz? – zapytała, porzucając profesjonalny ton psychologa.