— Może masz rację — rzekł Goodman. — Rad po prostu jestem, że się w porę zorientowałem.
Pospieszył do domu.
Gdy doń wkraczał, jego duszą rządził kompletny chaos. Czy Tranai jest utopią, czy domem wariatów rozmiarów planety? Jaka zresztą różnica? Po raz pierwszy w życiu Goodman zastanawiał się, czy utopia jest warta świeczki. Czyż nie lepiej dążyć ku doskonałości, niż ją osiągnąć? Raczej mieć ideały, niż żyć zgodnie z nimi… Jeśli sprawiedliwość jest ułudą, to czyż ułuda nie jest lepsza od prawdy?
A może nie? Goodman był smutny i pełen rozterek, gdy dowlókł się do domu. Tam znalazł żonę w ramionach innego mężczyzny.
Ta scena miała, w jego oczach, przeraźliwie zwolnione tempo. Sądził, że trwało wieki, nim Janna podniosła się na nogi i poprawiwszy rozchełstaną odzież spojrzała nań z rozdziawionymi ustami. Mężczyzna — wysoki i przystojny, którego Goodman nigdy dotąd nie widział — sprawiał wrażenie zbyt zaskoczonego, by przemówić. Wykonywał drobne, nic nie znaczące gesty — strząsał pył z klapy marynarki, obciągał mankiety.
Potem uśmiechnął się nienaturalnie.
— No, no! — rzekł Goodman. W tych okolicznościach było to dość anemiczne, ale wywarło swój efekt. Janna wybuchnęła płaczem.
— Okropnie mi przykro — wymamrotał mężczyzna. Nie spodziewaliśmy się ciebie jeszcze przez parę godzin. Musisz być tym zaszokowany. Okropnie mi przykro.
Jedyną rzeczą, jakiej Goodman nie oczekiwał i nie pragnął, było współczucie ze strony kochanka żony. Zignorował mężczyznę i wlepił wzrok w łkającą Jannę.
— A czegoś się spodziewał! — wrzasnęła doń raptownie. — Musiałam. Nie kochałeś mnie!
— Nie kochałem cię! Jak możesz tak mówić?!
— A jak mnie traktowałeś?
— Bardzo cię kochałem, Janno — powiedział miękko.
— Wcale nie! — pisnęła, odrzucając głowę do tyłu. Tylko popatrz, jak mnie traktowałeś! Trzymałeś mnie przy sobie całymi dniami, codziennie zmuszałeś do prac domowych, gotowania, wysiadywania. Marvin, czułam, jak się starzeję. Dzień po dniu ten sam nudny, głupi rytuał. I przez większość czasu, kiedy wracałeś do domu, byłeś zbyt zmęczony, żeby choć mnie dostrzec. Jedyne, o czym potrafiłeś mówić, to twoje durne roboty! Marnowałam się, Marvin, marnowałam!
Nagle dotarło do Goodmana, że jego żona doznała rozstroju. Bardzo łagodnie powiedział:
— Ależ, Janno, takie jest życie. Mąż i żona tworzą wspólnotę. Starzeją się pospołu, ramię przy ramieniu. Życie nie może się składać z samych radości…
— Oczywiście, że może! Spróbuj zrozumieć, Marvin. Może! Na Tranai — dla kobiety!
— To niemożliwe — rzekł Goodman.
— Na Tranai kobieta oczekuje życia pełnego uciech i przyjemności. To jej prawo, tak jak swoje prawa mają mężczyźni. Oczekuje, że przywołana ze stazy weźmie udział w przygotowanym przyjątku, pójdzie na spacer w blasku księżyca albo popływać, albo do kina. — Znów zaczęła płakać. — Ale ty byłeś mądrzejszy. Musiałeś to zmienić. Powinnam być na tyle rozsądna, by nie ufać Ziemianinowi.
Tamten mężczyzna westchnął i zapalił papierosa.
— Wiem, nic nie możesz na to poradzić, Marvin, że jesteś innoplanetałem — powiedziała Janna. — Ale naprawdę chcę, żebyś zrozumiał. Miłość to nie wszystko. Kobieta powinna być też praktyczna. Gdyby szło tak dalej, byłabym starą kobietą, podczas gdy moje przyjaciółki wciąż by były młode.
— Wciąż młode? — powtórzył głucho Goodman.
— Oczywiście — wtrącił mężczyzna. — Kobieta nie starzeje się w polu derrsinowym.
— Ależ ta cała historia jest upiorna — rzekł Goodman. — Moja żona ma być młoda, gdy ja się zestarzeję.
— I dopiero wtedy doceniłbyś młodą kobietę — powiedziała Janna.
— A co z tobą? — zapytał Goodman. — Czy też byś doceniła starca?
— On wciąż nie rozumie — stwierdził mężczyzna.
— Marvin, spróbuj. Czy to jeszcze nie jest jasne? Przez całe życie miałbyś młodą i piękną kobietę, której jedynym pragnieniem byłoby sprawiać ci przyjemność. A kiedy byś umarł — nie miej takiej zaszokowanej miny, kochanie, wszyscy umierają — więc kiedy byś umarł, ja, wciąż młoda, odziedziczyłabym zgodnie z prawem wszystkie twoje pieniądze.
— Zaczynam rozumieć — rzekł Goodman. — Wnioskuję, że to kolejna, powszechnie akceptowana, faza tranajskiego żywota — bogata, młoda wdowa, która może czynić zadość swoim zachciankom.
— Naturalnie. I tym sposobem wszystko idzie ku dobru wszystkich. Mężczyzna ma młodą żonę, którą widuje tylko wtedy, gdy ma na to ochotę. Dana mu jest zupełna wolność, a także miły dom. A kobieta, wyzwolona z nudy szarego życia, ma dostateczne środki, by się zabawić, póki jeszcze może.
— Powinnaś mi to była powiedzieć — poskarżył się Goodman.
— Myślałam, że wiesz — powiedziała Janna — skoro sądziłeś, że masz lepszy sposób. Ale teraz widzę, że nigdy byś nie zrozumiał, bo jesteś tak naiwny — co, przyznam, stanowi o części twego uroku. — Uśmiechnęła się z zadumą. — A poza tym, gdybym ci powiedziała, nie poznałabym Ronda.
Mężczyzna skłonił się lekko.
— Roznosiłem próbki Konfekcji Greaha: Możesz sobie wyobrazić moje zdumienie, gdym znalazł tę piękną, młodą kobietę nie w stazie. Rozumiesz, to było jak bajka, która staje się życiem. Nigdy się nie spodziewamy, że stare legendy przerodzą się w prawdę, więc sam przyznasz, że wrażenie jest silne, gdy jednak do tego dochodzi.
— Kochasz go? — zapytał Goodman ciężko.
— Tak — odparła Janna. — Rondo przejmuje się mną. Ma zamiar trzymać mnie w stazie tak długo, aż nadrobię stracony czas. To z jego strony poświęcenie, ale Rondo ma szczodrą naturę…
— Jeśli tak to wygląda — rzekł Goodman posępnie — to na pewno nie stanę wam na drodze. Jestem w końcu istotą cywilizowaną. Możesz dostać rozwód.
Splótł ramiona na piersi, czując się nader szlachetnie. Czuł wszakże niejasno, że decyzja jego wyrosła nie tyle ze szlachetności, co z nagłego, ostrego wstrętu do wszystkiego co tranajskie.
— Nie mamy na Tranai rozwodów — rzekł Rondo.
— Nie? — chłodny dreszcz przebiegł po plecach Goodmana.
W dłoni Ronda pojawił się blaster.
— Byłoby to, rozumiesz, zbyt anarchiczne, gdyby ludzie wymieniali się sobą. Jest tylko jeden sposób odmienienia swego stanu.
— Ależ to ohydne! — wyjąkał Goodman, wycofując się. — Przeciwko wszelkiej przyzwoitości.
— Nie, jeśli żona tego pragnie. A nawiasem mówiąc, oto i kolejny znakomity powód, by przetrzymywać połowicę w stazie. Czy mam twoje zezwolenie, moja droga?
— Wybacz mi, Marvin — powiedziała Janna i zamknęła oczy. — Tak!
Rondo wymierzył blaster. Bez chwili wahania Goodman dał nurka przez najbliższe okno. Tuż za nim świsnął strzał.
— Słuchaj no! — zawołał Rondo. — Pokaż styl, człowieku. Przyjmij to godnie!
Goodman wylądował ciężko na ramieniu. Zerwał się z miejsca i ruszył sprintem, a drugi strzał Ronda osmalił mu bark. Potem skrył się za domem i był chwilowo bezpieczny. Nawet nie stanął, by się nad tym zastanowić. Ze wszystkich sił pomknął do portu kosmicznego.
Szczęśliwie wnet startował statek, który zabrał go na g’Moree. Stąd zatelegrafował na Tranai po swoje pieniądze i opłacił przelot na Higastomerytreję, gdzie władze oskarżyły go o to, że jest szpiegiem Dingu. Oskarżenie nie trzymało się kupy, Dinganie bowiem byli rasą amfibii i Goodman omal nie utonął, dowodząc ku ogólnemu zadowoleniu, że potrafi oddychać tylko powietrzem.