— W istocie — rzekł Melith. — I przypuszczam, że właśnie z tego powodu mamy takie kłopoty w znajdowaniu ludzi, którzy chcieliby sprawować urzędy publiczne.
— A więc kapitan Savage mówił prawdę?! — wrzasnął Goodman, przestając nad sobą panować. — To jest utopia!
— Nam się tu podoba — powiedział Melith.
Goodman głęboko zaczerpnął powietrza i spytał:
— Czy mogę tu u was pozostać?
— Czemu nie? — Melith wyciągnął formularz. — Nie mamy ograniczeń imigracyjnych. Powiedz, jaki jest twój zawód.
— Na Ziemi byłem projektantem robotów.
— Masa możliwości w tej branży. — Melith zaczął wypełniać formularz. Jego pióro zrobiło kleksa. Minister rzucił nim obojętnie o ścianę; pióro roztrzaskało się zdobiąc tapetę kolejną plamą.
— Wypełnimy ten dokument jakimś innym razem rzekł. — Teraz nie jestem w nastroju.
Opadł na oparcie krzesła.
— Pozwól, że dam ci jedną radę. Czujemy tu, na Tranai, żeśmy się bardzo przybliżyli do tej, jak ją nazywasz, utopii. Ale nasza państwowość nie jest wysoce zorganizowana. Nie mamy skomplikowanego kodeksu praw. Żyjemy przestrzegając kilku niepisanych praw czy, jak ty byś powiedział, zwyczajów. Poznasz ich naturę. I oto moja jedyna rada — choć z całą pewnością nie rozkaz — przestrzegaj ich.
— Będę to robił! — wykrzyknął Goodman. — Mogę pana zapewnić, sir, że nie mam zamiaru zagrozić jakiemukolwiek elementowi waszego raju.
— Och, nie martwiłem się o nas — odparł Melith z pełnym zaskoczenia uśmiechem. — Miałem na względzie twoje bezpieczeństwo. Być może moja żona będzie mieć dla ciebie inne rady.
Wcisnął wielki guzik na swym biurku. Natychmiast ukazała się niebieskawa mgła. Mgła poczęła się skupiać i po chwili Goodman dostrzegł przed sobą przystojną młodą kobietę.
— Dzień dobry, mój drogi — powiedziała do Melitha.
— Zbliża się wieczór — poinformował ją Melith. Moja droga, ten młody człowiek przybył aż z Ziemi, żeby zamieszkać na Tranai. Udzieliłem mu zwykłej rady. Czy moglibyśmy uczynić dla niego coś jeszcze?
Pani Melith rozmyślała przez moment, a potem spytała Goodmana:
— Czy jesteś żonaty?
— Nie, psze pani — odparł Goodman.
— W takim razie powinien poznać miłą dziewczynę — powiedziała pani Melith do męża. — Starokawalerstwo, choć, oczywiście, nie wzbronione, nie jest na Tranai mile widziane. Niech pomyślę… Co powiesz o tej ładniutkiej dziewczynie Drigantich?
— Zaręczona — rzekł Melith.
— Naprawdę? Czyżbym aż tak długo była w stazie? Mój drogi, to nieładnie z twojej strony.
— Byłem zapracowany — powiedział Melith przepraszająco.
— A Mihna Vensis? — Nie w jego typie.
— Janna Vley?
— Doskonała! — Melith puścił do Goodmana oko. — Niezmiernie atrakcyjna młoda dama. — Znalazł na biurku inne pióro, zapisał adres i wręczył go Goodmanowi. — Moja żona powiadomi ją telefonicznie, by jutro spodziewała się twojej wizyty.
— I wpadnij któregoś wieczoru na kolację — dodała pani Melith.
— Z rozkoszą — odparł kompletnie otumaniony Goodman.
— Miło było cię poznać — rzekła pani Melith.
Jej mąż wcisnął czerwony guzik. Uformowała się niebieska mgła i pani Melith zniknęła.
— Muszę już zamykać — powiedział Melith zerknąwszy na zegarek. — Ludzie mogą zacząć gadać, jeśli będą pracować po godzinach. Wpadnij któregoś dnia, to wypełnimy te formularze. I powinieneś odwiedzić też Najwyższego Prezydenta Borga w Dworzyszczu Narodowym. A może on do ciebie wpadnie. Tylko nie pozwól, żeby ten stary lis coś na ciebie zwalił. I nie zapomnij o Jannie.
Mrugnął szelmowsko i odprowadził Goodmana do drzwi.
Po chwili samotny Goodman znalazł się na chodniku. Dotarł do utopii, powiedział sobie, prawdziwej, oryginalnej, namacalnej utopii.
Ale były w niej sprawy bardzo zagadkowe.
Goodman zjadł obiad w małej restauracyjce i zameldował się w pobliskim hotelu. Dziarski boy zaprowadził go do pokoju, gdzie Goodman bezzwłocznie rozciągnął się na łóżku. Tarł z wysiłkiem oczy, próbując uporządkować wrażenia. Tak wiele przeżył i to wszystko w ciągu jednego dnia! I tak wiele spraw zbijało go z tropu. Proporcja mężczyzn do kobiet, na przykład. Zamierzał spytać o to Melitha.
Ale Melith mógł nie być najwłaściwszym człowiekiem, miał bowiem kilka osobliwych cech. Jak rzucanie o ścianę piórem. Czy był to postępek godny dojrzałego, odpowiedzialnego urzędnika? A żona Melitha…
Goodman wiedział, że pani Melith przybyła z derrsinowego pola stazy; rozpoznał charakterystyczną błękitną mgłę. Derrsinu używano również na Ziemi. Bywały niekiedy uzasadnione powody medyczne, by zawiesić wszelką aktywność, wszelki rozwój, wszelki rozkład. Wyobraźmy sobie, że pacjent rozpaczliwie potrzebuje jakiegoś serum, które można sprokurować tylko na Marsie. Cóż prostszego, jak pogrążyć go w stazie aż do chwili, gdy lek będzie mógł przybyć?
Ale na Ziemi polem mógł operować tylko licencjonowany lekarz. Za nieuzasadnione użycie groziły kary.
Nigdy nie słyszał o trzymaniu w tym polu żony.
A przecież, gdyby wszystkie tranajskie żony przetrzymywano w stazie, jasny stałby się powód nieobecności grupy wiekowej osiemnaście-trzydzieści pięć, a także proporcji liczbowej mężczyzn i kobiet.
Ale jakie było źródło owego technologicznego czarczafu?
I coś jeszcze leżało Goodmanowi na sercu, coś mało istotnego, lecz mimo to niepokojącego.
Strzelba na ścianie Melitha.
Czy polował nią na zwierzynę łowną? Musiałaby to być w takim razie nader wielka zwierzyna. Strzelectwo sportowe? Nie z lunetką. I po co tłumik? Dlaczego trzymał broń w swoim biurze?
Były to wszakże kwestie drobne, uznał Goodman; małe lokalne idiosynkrazje, które staną się dlań jasne, gdy pożyje na Tranai dłużej. Nie może przecież oczekiwać, że pojmie natychmiast i całkowicie coś, co jest w końcu obcą planetą.
Zapadał właśnie w drzemkę, gdy usłyszał stukanie do drzwi.
— Proszę wejść! — zawołał.
Mały człowieczek o szarej twarzy wślizgnął się pospiesznie do środka i zamknął za sobą drzwi.
— Jesteś tym człowiekiem z Ziemi, nieprawdaż?
— Istotnie.
— Wykombinowałem sobie, że tu będziesz — rzekł mały człowieczek z uśmiechem zadowolenia. — Trafiłem w dziesiątkę za pierwszym razem. Chcesz zostać na Tranai?
— Jestem tu na dobre.
— Znakomicie — powiedział przybysz. — Nie miałbyś ochoty zostać Najwyższym Prezydentem?
— Hę?
— Dobra pensja, wygodne godziny, kadencja tylko jednoroczna. Wyglądasz, na typ społecznika — oznajmił człowieczek pogodnie. — No i co powiesz?
Goodman nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.
— Chcesz mi powiedzieć — zapytał z niedowierzaniem — że tak zwyczajnie proponujesz mi najwyższy urząd w kraju?
— Co masz na myśli mówiąc „zwyczajnie”? — podniecił się człowieczek. — Czy sądzisz, że proponujemy Najwyższą Prezydenturę każdemu? Taka oferta to wielki zaszczyt.
— Nie zamierzałem…
— A ty, jako Ziemianin, posiadasz wyjątkowe predyspozycje.
— Czemu?
— Cóż, ogólnie wiadomo, że Ziemianie czerpią z władzy przyjemność. A my, Tranajanie, nie, ot i wszystko. Za dużo kłopotów.
Tak po prostu. Reformatorska krew Goodmana poczęła wrzeć. Mimo całej doskonałości Tranai, było tu jednak miejsce na ulepszenia. Zobaczył nagle siebie jako rządcę utopii, który dokonuje wielkiego dzieła czynienia ideału jeszcze doskonalszym. Ostrożność jednak powstrzymała go przed natychmiastowym wyrażeniem zgody. Może ten facet jest szajbusem.