— Sądzę, że trochę potrwa, zanim to zrozumiem przyznał Goodman.
— Jasne, że potrwa. Jestem pewien, że okażesz się tu wartościowym nabytkiem, Goodman. Przemyśl to, co ci powiedziałem, i pomyśl o jakimś niedrogim sposobie oddoskonalenia tego robota.
Goodman borykał się z tym problemem całą resztę dnia, ale nie mógł tak od ręki przypasować swego myślenia do idei produkowania maszyn coraz gorszych. Była dlań z lekka bluźniercza. Wyszedł z pracy o siedemnastej trzydzieści, niezadowolony z siebie, ale zdecydowany spisywać się lepiej czy też raczej „gorzej” — zależy od punktu widzenia i uwarunkowań.
Po szybkiej i samotnej kolacji Goodman postanowił odwiedzić Jannę Vley. Nie chciał spędzać wieczoru sam na sam ze swymi myślami i czuł rozpaczliwą potrzebę znalezienia w tej skomplikowanej utopii czegoś przyjemnego, prostego i nieskomplikowanego. Może czymś podobnym okaże się ta Janna.
Dom Vleyów znajdował się ledwie o tuzin przecznic dalej i Goodman postanowił iść na piechotę.
Kłopot zasadniczy polegał na tym, że miał własne wyobrażenie na temat tego, jaka ma być utopia, i trudno mu było tak skorygować własne myślenie, by pasowało do konkretnej sytuacji. Wyobrażał sobie sielankową scenografię, planetę ludzi, co żyją w małych niezwykłych wioskach, spacerują w powiewnych szatach, są mądrzy, łagodni i rozumiejący. Dzieci, które igrają w złocistym blasku słońca, młódź tańcująca na wioskowym placyku…
Śmieszne! Kreślił raczej żywy obraz niż sytuację, serię stylizowanych póz zamiast nieustannego ruchu życia. Ludzie nigdy nie mogliby tak żyć, nawet przyjąwszy, że tego by pragnęli. Bo gdyby mogli, przestaliby być ludźmi.
Dotarł do domu Vleyów i stanął przed nim niezdecydowany. W co się teraz pakuje? Na jakie obce — choć zdecydowanie utopijne — zwyczaje wnet się natknie?
Nieomal zawrócił. Ale perspektywa długiej samotnej nocy w pokoju hotelowym była wyjątkowo niezachęcająca. Zacisnął zęby i zadzwonił.
Drzwi otworzył rudy mężczyzna średniego wzrostu i w średnim wieku.
— Ach, musisz być tym facetem z Ziemi. Janna się szykuje… Wejdź i poznaj żonę.
Powiódł Goodmana do przyjemnie urządzonej bawialni i wcisnął czerwony guziczek w ścianie. Niebieskawa mgła derrsinowa nie zaskoczyła tym razem Goodmana. W końcu sposób, w jaki Tranajanie traktowali swoje kobiety, był ich wyłączną sprawą.
Z mgły wyłoniła się przystojna, mniej więcej dwudziestoośmioletnia kobieta.
— Moja droga — rzekł Vley — to jest Ziemianin, pan Goodman.
— Jakże miło pana poznać — powiedziała pani Vley. — Zrobić panu drinka?
Goodman skinął głową. Vley wskazał mu wygodne krzesło. Po chwili pani Vley przyniosła tacę oszronionych napitków i usiadła.
— Więc jest pani z Ziemi — rzekł pan Vley. — Nerwowe, zatłoczone miejsce, prawda? Ludzie bez przerwy w galopie?
— Tak, chyba tak jest — odparł Goodman.
Ze schodów dobiegł szelest spódnicy. Goodman poderwał się na nogi.
— Panie Goodman, to nasza córka Janna — powiedziała pani Vley.
Goodman dostrzegł z miejsca, że włosy Janny są dokładnie tego samego koloru co supernowa w Circe, oczy mają ten sam głęboki, niewiarygodny błękit jesiennego nieba nad Algo II, że łagodny róż jej ust przypomina smugę odrzutu Scarslotta-Turnera, że jej nos…
Ale tu mu się skończyły porównania astronomiczne, które tak czy owak nie były najodpowiedniejsze. Janna była smukłą i zdumiewająco ładną, jasnowłosą dziewczyną i Goodman doznał nagle poczucia wielkiego zadowolenia, że przemierzywszy Galaktykę dotarł na Tranai.
— Bawcie się dobrze, dzieci — rzekła pani Vley.
— Nie wracaj zbyt późno — powiedział do Janny pan Vley.
Dokładnie tak, jak ziemscy rodzice mówią do swoich dzieci.
W randce nie było nic egzotycznego. Poszli do niedrogiego klubu nocnego, tańczyli, trochę pili i wiele rozmawiali.
Goodman był zaskoczony ich natychmiastowym porozumieniem. Janna zgadzała się ze wszystkim, co mówił. Odkrycie inteligencji w tak ładnej dziewczynie było doznaniem ożywczym.
Wywarły na niej wielkie wrażenie, może nawet ją zafascynowały, niebezpieczeństwa, które przeżył przemierzając Galaktykę. Wiedziała zawsze, że Ziemianie to typy awanturnicze (choć nerwowe), ale ryzyko, jakie podjął Goodman, nie mieściło się w głowie.
Drżała, gdy mówił o śmiercionośnym Wirze Galaktycznym, i słuchała z szeroko rozwartymi oczami, gdy relacjonował przeprawę przez słynny Szpaler Łamigrzbietów obok krwiożerczych Gnojników, które wciąż wyrzynały się wzdłuż Gwiezdnej Grani i roiły w szatańskich norach Prodgenum. Jak to Goodman ujął, Ziemianie byli żelaznymi ludźmi w stalowych statkach, prowadzącymi zwiad na skrajach Wielkiej Nicości.
Janna nawet się nie odezwała, dopóki Goodman nie powiedział o zapłaceniu pięciuset ziemskich dolarów za szklankę piwa w Czerwonym Kogucie Moll Gan na Asteroidzie 342-AA.
— Musiałeś być bardzo spragniony — rzekła z troską.
— Niespecjalnie — odparł Goodman. — Forsa po prostu nie jest tam tak ważna.
— …ale czy nie byłoby lepiej ją zaoszczędzić? To znaczy, któregoś dnia możesz mieć żonę i dzieci… — oblała się rumieńcem.
Goodman oznajmił chłodno:
— Cóż, ta część mojego życia jest już skończona. Zamierzam się ożenić i osiąść tu, na Tranai.
— Jak miło! — wykrzyknęła. To był niezwykle udany wieczór.
Goodman odprowadził Jannę do domu o przyzwoitej godzinie i ustalił randkę na jutrzejszy wieczór. Ośmielony swymi opowieściami, pocałował ją w policzek. Nie wyglądało, by miała coś przeciwko temu, ale nie posunął się dalej.
— Więc do jutra — powiedziała i uśmiechnąwszy się doń, zamknęła drzwi.
Odszedł czując zawroty głowy. Janna! Janna! Czy to możliwe, że już jest zakochany? Czemu nie? Miłość od pierwszego wejrzenia była dowiedzioną możliwością i jako taka jest instytucją w zupełności szacowną. Miłość w utopii! Jakże cudownie, że tu, na doskonałej planecie, znalazł doskonałą dziewczynę!
Z cienia wyszedł mężczyzna i zagrodził mu drogę. Goodman dostrzegł, że ma na twarzy czarną jedwabną maskę, spoza której nie widać było nic prócz oczu. Dzierżył wielki i potężny z wyglądu blaster, który mierzył nieruchomo w brzuch Goodmana.
— W porząsiu, brachu — rzekł mężczyzna. — Dawaj całą forsę.
— Co? — sapnął Goodman.
— Słyszałeś. Całą forsę. Wręczaj, ale już!
— Nie możesz tego zrobić — rzekł Goodman, za bardzo zbity z tropu, by logicznie myśleć. — Na Tranai nie ma przestępstw!
— A kto mówi, że są? — zapytał spokojnie mężczyzna. — Po prostu proszę o twoje pieniądze. Dasz mi je grzecznie, czy mam je z ciebie wytrząsnąć?
— Nie unikniesz odpowiedzialności! Zbrodnia nie popłaca!
— Nie bądź śmieszny — rzekł mężczyzna. Ważył w dłoni swój masywny blaster.
— W porządku. Nie denerwuj się. — Goodman wyjął portfel zawierający cały jego majątek i wręczył gotówkę zamaskowanemu.
Mężczyzna przeliczył ją, wyglądając na mile zaskoczonego.
— Lepiej, niż się spodziewałem. Dzięki, brachu. Teraz spokojnie.
Pospiesznie zniknął w mrocznej ulicy.
Goodman dziko rozglądał się za policjantem, aż sobie przypomniał, że na Tranai nie ma policji. Zobaczył na rogu niewielki cocktail-bar z neonowym napisem Kici Koci Bar. Pognał ku niemu.