Wewnątrz był tylko barman posępnie wycierający szklanki.
— Zostałem obrabowany! — wrzasnął doń Goodman.
— Więc? — rzekł barman, nie podnosząc nawet wzroku.
— Ale myślałem, że na Tranai nie ma przestępstw.
— Bo nie ma.
— Ależ zostałem obrabowany!
— Musisz być tu nowy — rzekł barman, spojrzawszy w końcu na Goodmana.
— Dopiero co przybyłem z Ziemi.
— Ziemia? Nerwowe, zatłoczone mie…
— Tak, tak — zgodził się Goodman. Ten stereotyp poczynał go z lekka nużyć. — Ale jak na Tranai może nie być przestępstw, skoro zostałem obrabowany?
— Przecież to jasne. Na Tranai rabunek nie jest przestępstwem.
— Ale rabunek zawsze jest przestępstwem. — Jakiego koloru była jego maska? Goodman zastanawiał się przez chwilę.
— Czarna. Czarny jedwab. Barman skinął głową.
— Więc był rządowym poborcą podatków.
— To śmieszny sposób pobierania podatków — warknął Goodman.
Barman postawił przed Goodmanem Pospiesznego na Tranai.
— Spróbuj na to spojrzeć w kategoriach dobra ogólnego. Rząd musi mieć jakieś pieniądze. Pozyskując je w ten sposób, możemy uniknąć podatku dochodowego z całym jego skomplikowanym aparatem prawnym i ustawodawczym, A znów w kategoriach zdrowia psychicznego jest czymś o wiele lepszym wyciąganie pieniędzy w krótkiej, szybkiej i bezlitosnej operacji, niż pozwalanie obywatelowi na całoroczną troskę wynikłą z konieczności płacenia w jakimś określonym terminie.
Goodman pochłonął swojego drinka i barman postawił przed nim następnego.
— Ale — powiedział Goodman — sądziłem, że podstawą tego społeczeństwa są koncepcje wolnej woli i inicjatywy indywidualnej.
— Bo tak jest — odrzekł barman. — I wobec tego rząd, jakkolwiek skromnie się przedstawia, ma takie same prawo do wolnej woli jak każdy prywatny obywatel, nieprawdaż?
Goodman niezupełnie mógł to wszystko pojąć, skończył więc swojego drugiego drinka.
— Mógłbym dostać jeszcze jednego? Zapłacę, jak tylko będę mógł.
— Jasne, jasne — zgodził się barman jowialnie, nalewając po szklaneczce dla siebie i dla Goodmana.
Goodman powiedział:
— Pytałeś mnie, jakiego koloru miał maskę. Dlaczego? — Czarny to kolor masek rządowych. Prywatni obywatele zakładają białe maski.
— Twierdzisz, że prywatni obywatele również dopuszczają się rabunków?
— No, oczywiście! To nasza metoda rozdziału dóbr. Egalitaryzacja dochodu dokonuje się bez interwencji rządu, nawet bez systemu podatkowego, wyłącznie środkami inicjatywy indywidualnej. — Barman z emfazą skinął głową. — I to też sprawdza się doskonale. Wiesz, rabunek to potężne narzędzie wyrównywania.
— Sądzę, że masz rację — przyznał Goodman, kończąc trzeciego drinka. — Jeśli więc pojmuję cię prawidłowo: każdy obywatel może wsadzić w kieszeń blaster, założyć maskę, wyjść na ulice i rabować.
— Dokładnie tak — odparł barman. — W pewnych granicach, oczywiście.
Goodman parsknął.
— Mogę zagrać według tych reguł. Mógłbyś pożyczyć mi maskę? I broń?
Barman sięgnął pod ladę.
— Tylko zwróć na pewno. Pamiątki rodzinne.
— Oddam — obiecał Goodman. — A jak wrócę, zapłacę za swoje drinki.
Wsunął blaster za pasek, zakrył twarz maską i wyszedł z baru. Jeśli tak stoją sprawy na Tranai, to on się dostosuje. Obrabowali go, nie? To teraz on im zrabuje, co jego, a nawet z nawiązką.
Znalazł odpowiedni róg ulicy, skulił się w cieniu i czekał. W końcu usłyszał odgłos kroków i wyjrzawszy zza rogu dostrzegł tęgiego, dobrze ubranego Tranajczyka spieszącego ulicą.
Goodman zastąpił mu drogę i warknął: — Stój no, brachu!
Tranajczyk zatrzymał się i spojrzał na blaster Goodmana. — Hmmm. Używamy szerokolufowego Droga 3, co? Raczej staromodna broń. Jak ci się sprawdza?
— W porządku — odparł Goodman. — Dawaj swoją…
— A jednak mechanizm spustowy jest zbyt powolny — dumał Tranajczyk. — Osobiście doradzałbym igłowca Milsa-Sleevena. Tak się składa, że jestem komiwojażerem Rusznikarni Sleevena. Mógłbym zaproponować ci bardzo korzystny zakup lub zamianę z dopłatą…
Tęgi Tranajczyk uśmiechnął się.
— Zasadniczym defektem twego Droga 3 jest to, że nie wystrzeli, dopóki nie odwiedziesz kurka. — Wyciągnął rękę i wytrącił broń z dłoni Goodmana. — Widzisz? I nic w tej sprawie nie mogłeś zrobić. — Zaczął się oddalać.
Goodman podniósł blaster, znalazł kurek, odwiódł go i pogonił za Tranajczykiem.
— Ręce do góry — rozkazał, zaczynając odczuwać lekką desperację.
— Nie, nie, mój dobry człowieku — rzekł Tranajczyk nawet się nie obejrzawszy. — Tylko jedna próba na klienta. Nie można łamać niepisanych praw, kapujesz.
Goodman stał i gapił się, aż mężczyzna skręcił za róg i zniknął. Uważnie sprawdził swego Droga 3 i upewniwszy się, że wszelkie zabezpieczenia są uwolnione, zajął ponownie stanowisko.
Po godzinnym oczekiwaniu znów usłyszał kroki. Mocniej ścisnął blaster. Tym razem zamierzał dokonać rabunku i nic nie mogło go powstrzymać.
— W porząsiu, brachu — rzekł. — Łapy do góry! Tym razem ofiarą był niski, krępy Tranajczyk, ubrany w stare ciuchy robocze. Zagapił się na broń w dłoni Goodmana.
— Panie, niech pan nie strzela! — błagał Tranajczyk. To już lepiej! Goodman doznał przypływu głębokiej satysfakcji.
— Tylko się nie ruszać — ostrzegł. — Wszystkie zabezpieczenia odwiedzione.
— Widzę to — rzekł, kuląc się, krępy. — Niech pan uważa z tą armatą, proszę pana. Nawet włoskiem nie ruszam.
— Lepiej, żebyś nie ruszał. Dawaj pieniądze. — Pieniądze?
— Tak, twoje pieniądze i pospiesz się.
— Nie mam żadnych pieniędzy — zaskomlił mężczyzna. — Panie, jestem biedakiem. Nędzarzem.
— Nie ma nędzy na Tranai — rzekł Goodman sentencjonalnie.
— Wiem, ale można się o nią otrzeć tak blisko, że nie widać różnicy. Niech mi pan da szansę, panie.
— Nie masz żadnej inicjatywy? — zapytał Goodman. — Jeśli jesteś biedny, to dlaczego nie wyjdziesz rabować jak wszyscy inni?
— Po prostu nie miałem możliwości. Najpierw córeczka dostała kokluszu i czuwałem przy niej długo w noc. Potem nawalił derrsin, więc przez cały dzień miałem na karku paplającą żonę. Powiadam, że w każdym domu powinien być zapasowy derrsin! Więc kiedy naprawiono generator, postanowiła posprzątać mieszkanie i wetknęła gdzieś mój blaster, a potem zapomniała gdzie. Więc już się szykowałem, żeby pożyczyć blaster od przyjaciela, gdy…
— Dość — powiedział Goodman. — To jest rabunek i zamierzam coś ci zrabować. Podaj swój portfel. Mężczyzna żałośnie pociągnął nosem i wręczył Goodmanowi podniszczony portfel. W środku Goodman znalazł jednego diglo, odpowiednik ziemskiego dolara.
— To wszystko, co mam — znów żałośnie pociągnął nosem mężczyzna — ale bierz, daję z serca. Wiem, jak to jest, gdy się stoi całą noc na wietrznym rogu…
— Zatrzymaj to — rzekł Goodman i oddawszy mężczyźnie portfel począł się oddalać.
— Buu, dzięki, proszę pana!
Goodman nie odpowiedział. Strapiony wrócił do Kici Koci Baru i oddał barmanowi blaster i maskę. Gdy wyjaśnił, co zaszło, barman wybuchnął szorstkim śmiechem.
— Nie miał pieniędzy! Człowieku, to najstarszy trik w podręcznikach. Każdy nosi fałszywy portfel na wypadek rabunku — czasem nawet dwa lub trzy. Przeszukałeś go?