— Nie — przyznał się Goodman. — Bracie, ależ z ciebie żółtodziób!
— Chyba masz rację. Posłuchaj, naprawdę zapłacę ci za te drinki, gdy tylko dojdę do jakiejś forsy.
— Jasne, jasne — odrzekł barman. — Lepiej idź teraz do domu i prześpij się trochę. Miałeś pracowitą noc.
Goodman zgodził się z tym. Znużony wrócił do swego pokoju hotelowego i zasnął natychmiast, gdy jego głowa opadła na poduszkę.
Stawiwszy się w Zakładach Robotów Domowych Abbaga jął się mężnie borykać z problemem oddoskonalania automatów. Ziemska wynalazczość wnet dała o sobie znać.
Goodman począł syntetyzować nowy plastik na powłokę robota. Był to silikon, pochodny silikitu, który pojawił się na Ziemi ładny kawał czasu temu. Miał wszystkie przymioty, jeśli chodzi o twardość, sprężystość, odporność na długą eksploatację; mógł również znieść masę urazów. Ale powłoka rozpadała się natychmiast, i to bardzo spektakularnie, otrzymawszy kopniaka zadanego z siłą trzydziestu funtów lub więcej.
Pracodawca pochwalił Goodmana za to odkrycie, dał gratyfikację (której Goodman rozpaczliwie potrzebował), i polecił nadal pracować nad pomysłem, by jeśli to możliwe, obniżyć pożądaną siłę do dwudziestu trzech funtów. Tak bowiem, zdaniem działu badań, przedstawiały się parametry przeciętnego kopniaka frustracyjnego.
Goodman zajęty był tak bardzo, że praktycznie nie miał czasu, by prowadzić dalsze studia nad tranajskimi obyczajami i nawykami. Zdołał jednak odwiedzić Lokal Obywatelski. Ta jedyna w swoim rodzaju tranajska instytucja mieściła się w małym budynku przy cichej, bocznej uliczce.
Wszedłszy, stanął przed wielkim pulpitem, na którym znajdowały się plakietki z nazwiskami i tytułami wszystkich urzędników państwowych Tranai. Obok każdego nazwiska był guzik. Facet z obsługi pouczył Goodmana, że przez naciśnięcie guzika obywatel wyraża dezaprobatę wobec posunięć tego czy innego urzędnika. Naciśnięcie jest natychmiast rejestrowane w Sali Historycznej i stanowi niewymazywalny minus na koncie funkcjonariusza.
Nieletnim, oczywiście, naciskać guzików nie pozwalano.
Goodman uznał ten system za niezbyt efektywny, ale być może, powiedział sobie, oficjele Tranai są motywowani inaczej niż ich ziemscy koledzy.
Spotykał się z Janną niemal każdego wieczoru i pospołu eksploatowali rozmaite kulturalne „aspekty” Tranai: cocktail-bary, filharmonie, wystawy sztuki, muzea nauki, targi i festiwale. Goodman nosił blaster i po kilku nieudanych próbach zdołał obrabować, kupca z pięciuset diglo.
Janna, jak przystało rozsądnej tranajskiej dziewczynie, wpadła po tym sukcesie w ekstazę i urządzili fetę w Kici Koci Barze. Rodzice Janny zgadzali się, że Goodman sprawia wrażenie człowieka dobrze troszczącego się o środki utrzymania.
Następnej nocy owych pięćset diglo — plus trochę pieniędzy z gratyfikacji Goodmana — zrabował z kolei mężczyzna w przybliżeniu wzrostu i budowy barmana z Kici Koci, posługujący się prehistorycznym Drogiem 3.
Goodman pocieszał się myślą, że pieniądz krąży swobodnie, tak, jak zakłada to system.
Potem przeżył kolejny triumf. Pewnego dnia w Zakładach Robotów Domowych Abbaga wymyślił kompletnie nowy proces produkowania powłoki robota. Rzecz polegała na specjalnym plastiku, odpornym na poważne nawet stuknięcia i upadki. Właściciel robota musiał nosić specjalne buty z wtopionym w obcasy katalizatorem. Gdy kopał robota, katalizator wchodził w reakcję z plastikową powłoką; efekt był natychmiastowy i bardzo przyjemny.
Zrazu Abbag nie był szczególnie przękonany — pomysł wydawał się zbyt karkołomny. Ale chwycił z miejsca i Zakłady Robotów Domowych zaangażowały się marginalnie w branżę obuwniczą, sprzedając przynajmniej jedną parę butów do każdego robota.
Owa horyzontalna ekspansja przemysłowa ukazała się wielce satysfakcjonująca dla akcjonariuszy fabryki i była nawet ważniejsza niż oryginalny wynalazek plastiku i katalizatora. Goodman otrzymał znaczną podwyżkę pensji i hojną premię.
Żeglując na grzbiecie swej triumfalnej fali, oświadczył się Jannie i z miejsca został przyjęty. Jej rodzice sprzyjali związkowi i pozostawało tylko zdobyć oficjalne błogosławieństwo rządu, z technicznego bowiem punktu widzenia Goodman wciąż był innoplanetałem.
Wziął przeto wolny dzień i powędrował do Gmachu Idriga, by się zobaczyć z Melithem. Był przepyszny wiosenny dzionek, jeden z tych, jakie Tranai ma przez dziesięć miesięcy w roku, i Goodman kroczył lekko i sprężyście. Kochał, robił karierę i rychło miał się stać obywatelem utopii.
Oczywiście, utopii przydadzą się pewne zmiany, nawet bowiem Tranai nie jest zupełnie doskonała. Może przyjmie Najwyższą Prezydenturę, by przeprowadzić niezbędne reformy. Ale bez pośpiechu…
— Hej, panie — rozległ się głos. — Nie zbywa panu diglo?
Goodman spojrzał w dół i dostrzegł przycupniętego na chodniku brudnego starca w łachmanach, który trzymał cynowy kubek.
— Co? — zapytał Goodman.
— Nie zbywa ci diglo, bracie? — powtórzył staruch przypochlebnie. — Nie dałbyś pan biedakowi na kubek oglo? Od dwóch dni nic nie jadłem, panie.
— To haniebne! Czemu nie weźmiesz Mastera i nie obrabujesz kogoś na ulicy?
— Jestem zbyt stary — zaskomlał tamten. — Ofiary tylko się ze mnie śmieją.
— Czy masz pewność, że nie jesteś po prostu leniwy? — zapytał Goodman surowo.
— Nie jestem, sir! — upewnił go żebrak. — Niech pan tylko spojrzy, jak mi drżą ręce!
Wyciągnął obie brudne łapy: trzęsły się.
Goodman wyjął portfel i wręczył starcowi diglo. — Myślałem, że na Tranai nie ma ubóstwa. Rozumiałem, że rząd zajmuje się ludźmi w podeszłym wieku.
— Bo też się zajmuje — powiedział starzec. — Niech pan spojrzy. — Wyciągnął swój kubek — na jego ściance wygrawerowany był napis: AUTORYZOWANY ŻEBRAK RZĄDOWY. NUMER DR-43241-3.
— Masz na myśli, że rząd skłania cię do tej roboty?
— Rząd pozwa1a mi wykonywać tę robotę — wyjaśnił stary. — Żebranie jest zajęciem rządowym zarezerwowanym dla wiekowych i upośledzonych.
— Ale to haniebne!
— Musisz być tu obcy.
— Jestem Ziemianinem.
— Aha! Nerwowi, zaganiani ludzie, tacy jesteście, co?
— Nasz rząd nie pozwala obywatelom żebrać — oświadczył Goodman.
— Nie? No to co robią starzy? Żyją na łasce dzieci? Czy może siedzą w jakimś domu starców, czekając na śmierć z nudów? Ale nie tu, młodzieńcze. Na Tranai każdemu staremu człowiekowi zapewnia się posadę rządową, która nie wymaga specjalnych umiejętności, choć umiejętności są pomocne. Jedni proszą o pracę pod dachem, w kościołach i teatrach. Inni lubią podniecenie targów i karnawałów. Osobiście wolę robotę na świeżym powietrzu, w słoneczku. Zmusza mnie do umiarkowanego wysiłku, pozwala spotykać wielu dziwnych i interesujących ludzi takich jak ty.
— Ale żebranie?
— A do jakiej innej pracy jestem predysponowany?
— Nie wiem. Ale… ale popatrz na siebie! Brudny, nie myty, w plugawych szmatach…
— To moje ciuchy robocze — wyjaśnił żebrak rządowy. — Powinieneś zobaczyć mnie w niedzielę.
— Masz i inne ubrania?
— Jasne, że mam, a do tego przyjemne mieszkanko, lożę w operze, dwa roboty domowe i prawdopodobnie więcej forsy na koncie, niż widziałeś w życiu. Miło było z tobą pogadać, młodzieńcze, i dzięki za wsparcie. Ale muszę wracać do pracy, co i tobie bym radził.
Goodman oddalił się, a zerknąwszy przez ramię zaobserwował, że interes żebraka rządowego kwitnie. Ale — żebranie!