— To cudowne — powiedział — że jest pan zoroastraninem. Łatwiej mi będzie wszystko panu wyznać.
— Nie ma w tym nic cudownego, mój synu, to, tylko kwestia inteligentnego planowania. — Kapelan wsypał do ognia szczyptę sproszkowanej haomy i nozdrza Billa zadrżały, kiedy dotarł do nich odurzający zapach. — Z łaski Ahura Mazdy jestem pomazańcem Zoroastra, z woli Allaha wiernym muezinem, za wstawiennictwem jahwe obrzezanym rabbi i tak dalej, i tak dalej.
Jego emanująca dobrocią twarz wykrzywiła się nagle w paskudnym grymasie. — A z powodu braku wykwalifikowanych kadr jestem tym cholernym oficerem Pralniczym. — Na twarz wrócił mu błogi spokój. — Ale teraz słucham już, z czym do mnie przychodzisz…
— Hm, to nie takie proste. Może to tylko głupie podejrzenie z mojej strony, ale martwię się o jednego z kolegów. Coś z nim nie tak. Nie wiem, jak to powiedzieć…
— Miej ufność, mój synu. Wyzbyj się ze swego serca obaw i wyjaw mi nawet najskrytsze uczucia. Nic, co powiesz, nie wyjdzie poza te ściany, bowiem zobowiązany jestem do milczenia przysięgą mego powołania. Mów, co ci leży na sercu.
— To bardzo miłe z pana strony, od razu mi się raźniej zrobiło. Otóż ten kolega zawsze był trochę dziwny, czyścił nam wszystkim buty, zgłaszał się na ochotnika do sprzątania latryny, nie interesował się dziewczynami…
Kapelan pokiwał głową ze świątobliwą aprobatą i podwachlował w swoją stronę trochę aromatycznych oparów.
— Nie widzę w tym nic, co by cię mogło niepokoić, ten kolega wygląda na bardzo przyzwoitego gościa. Czyż nie jest bowiem napisane, że mamy pomagać bliźnim naszym, dzielić z nimi ich troski i strzec się wszetecznych cór ulicy?
Bill wydął wargi.
— To dobre w szkółce niedzielnej, ale nie w wojsku! Myśleliśmy zresztą, że on jest trochę stuknięty, ale teraz nie o to mi chodzi. Byłem z nim na stanowisku ogniowym i on wycelował zegarek, nacisnął guziczek, i usłyszałem takie „k1ik”. To mógł być aparat fotograficzny. Ja… ja myślę, że on jest szpiegiem Chingersów! — Spocony jak mysz Bill opadł na krzesło i ciężko łapał powietrze. Fatalne słowa zostały wypowiedziane.
Na pół odmłodzony oparami haomy, uśmiechnięty kapelan kiwał cały czas głową. W pewnej chwili otrząsnął się, wytarł nos i otworzył grubą księgę Awesty. Wymamrotał coś po staropersku, po czym, wyraźnie podniesiony na duchu, zatrzasnął ją głośno.
— Nie przedstawiaj nieprawdziwego świadectwa! — zadudnił, mierząc w Billa oskarżycielskim palcem i przeszywając go ostrym spojrzeniem.
— Źle mnie pan zrozumiał — jęknął Bill, wiercąc się na krześle. — On to zrobił, widziałem na własne oczy! A w ogóle, co to ma być za pomoc duchowa?
— To taki środek na wzmocnienie, mój synu, tchnienie starej religii, które ma obudzić w tobie poczucie winy i zachęcić do regularniejszego odwiedzania świątyni. Źle się prowadzisz synu!
— A czy to moja wina? W obozie nie wolno było chodzić do kościoła.
— Okoliczności nie są żadnym usprawiedliwieniem, ale to razem zostanie ci to wybaczone, bowiem nieskończona jest dobroć Ahura Mazdy.
— A co z tym moim kolegą-szpiegiem?
— Zapomnij o swoich podejrzeniach, niegodne są one bowiem wyznawcy Zoroastra. Ten nieszczęśnik nie może być szykanowany tylko dlatego, że zgodnie ze swą naturą odnosi się przyjaźnie do wszystkich, z którymi się styka, że pomaga swym towarzyszom, że nie bierze udziału we wszeteczeństwach, że ma stary zegarek, który głośno chodzi. A poza tym, jeżeli nie masz nic przeciwko wprowadzeniu do naszej rozmowy elementów logiki, to jak on w ogóle może być szpiegiem? Żeby być szpiegiem, musi być Chingersem, a Chingersi mają siedem stóp wzrostu i ogon. Kapujesz?
— Tak, tak… — mruknął nie do końca przekonany Bill. — Sam na bo wpadłem, ale to jeszcze nie wyjaśnia wszystkiego…
— Mnie to wystarcza i tobie też musi. Zdaje się, że twoją duszą zawładnął Aryman, który każe ci źle myśleć o twoich przyjaciołach, toteż lepiej odpraw prędko pokutę i Przyłącz się do mnie w krótkiej modlitwie, bo zaraz wraca oficer pralniczy.
Po chwili rytuał był już zakończony i Bill pomógł powkładać wszystko do pudełka, które zaraz zniknęło w biurku, po czym pożegnał się i skierował do drzwi.
— Jęszcze chwileczkę, mój synu — poprosił kapelan z najserdeczniejszym ze swych uśmiechów. Jednocześnie gwałtownym ruchem przekręcił z powrotem kołnierzyk, po czym uśmiech znikł, jak wymazany gąbką, a na jego miejscu pojawił się złowieszczy grymas.
— Dokąd to, łachudro? Sadzaj dupę na tym krześle, ale już!
— A… ale… — wyjąkał Bill — pan powiedział, że już mogę iść…
— To powiedział kapelan, a jako oficer pralniczy nie mam z nim nic wspólnego. A teraz szybko, nazwisko tęgo szpiega, którego ukrywasz!
— Przecież kapelan jest pod Przysięgą…
— I jej dotrzymuję, bo nie pisnął nawet słówka, tyle że ja przypadkiem to usłyszałem. — Nacisnął czerwony guzik na pulpicie. — Za chwilę będą tu żandarmi. Gadaj szybko, śmierdzielu, bo jak nie, to przeciągnę cię bez skafandra pod kilem, a potem na rok zabronię wstępu do kantyny. Nazwisko!
— Gorliwy Jasio — wychlipał Bill. Na korytarzu zadudniły ciężkie kroki i do pokoju wpadło dwóch żandarmów.
— Mam dla was szpiega, chłopcy — oznajmił triumfującym ton oficer pralniczy. Żandarmi obnażyli zęby, zawyli radośnie i rzucili się na Billa, który runął pod gradem zadawanych pałkami oraz pięściami ciosów i krwawił już obficie, zanim oficerowi pralniczemu udało się odciągnąć dwóch nadmiernie umięśnionych kretynów, którzy i tak nawet na chwilę nie przestawali łakomie spoglądać na Billa.
— To nie ten — wyjaśnił oficer i rzucił Billowi ręcznik, żeby wytarł sobie krew z twarzy. — To nasz informator, lojalny patriota, bohater, który zdradził swego przyjaciela, niejakiego Gorliwego Jasia, po którego teraz pójdziemy, skujemy go i przesłuchamy. W drogę.
Żandarmi wzięli Billa między siebie i zanim doszli do żołnierskich kwater, powiew powietrza trochę go ocucił. Oficer pralniczy uchylił drzwi na tyle, żeby wsadzić do środka głowę.
— Cześć, chłopaki! — zawołał radośnie. — Jest tu Gorliwy Jasio!
Jasio podniósł głowę znad pastowanego właśnie buta, uśmiechnął się szeroko i pomachał ręką.
— Eee… to ja!
— Brać go! — ryknął oficer pralniczy, odskakując na bok i wskazując na Jasia. Żandarmi puścili Billa, który miękko klapnął na podłogę i wpadli do kajuty. Zanim Bill zdołał się unieść na uginające się pod nim nogi, Jasio był już obezwładniony, skuty i związany, ale wciąż się szeroko uśmiechał.
— Eee… wypastować wam buty, chłopcy?
— Bez Pyskowania, ty Podły szpiegu! — warknął oficer pralniczy i zdzielił go wprost w radosny uśmiech. To znaczy, chciał go zdzielić w radosny uśmiech, bowiem Jasio otworzył usta i zatopił zęby w próbującej go dosięgnąć ręce, zaciskając szczęki tak mocno, że oficer za nic nie mógł wyszarpnąć dłoni z powrotem.
— Ugryzł mnie! — zawył oficer pralniczy, starając za wszelką cenę się oswobodzić. Obydwaj żandarmi, każdy przykuty do jednej ręki więźnia, unieśli pałki, by sprawić Jasiowi porządne lanie.
W tej samej chwili szczyt jego czaszki otworzył się niczym klapa czołgu.
Gdyby wydarzyło się to kiedykolwiek indziej, zostałoby uznane za wydarzenie niezwykłe, biorąc jednak pod uwagę okoliczności, było niezwykłe w dwójnasób. Wszyscy, nie wyłączając Billa, z niebotycznym zdumieniem obserwowali, jak z otwartej czaszki Jasia wygramoliła się siedmiocalowa może jaszczurka i zeskoczyła na podłogę, robiąc w niej sporej wielkości wklęśnięcie. Miała czworo drobnych ramion, długi ogon, głowę małego aligatora i była koloru jasnozielonego. Wyglądała dokładnie jak Chingers, tylko że zamiast siedmiu stóp miała siedem cali wzrostu.