Выбрать главу

— Wszyscy ludzie śmierdzą — powiedziała piskliwą imitacją głosu Jasia. — Chingersi się nie dadzą. Niech żyją Chingersi!

Po czym popędziła w stronę pryczy Jasia.

Wszystkich jakby sparaliżowało. Bezpiecznikowi, którzy widzieli, co się stało, stali lub siedzieli bez ruchu, z oczami wybałuszonymi jak jajka na twardo. Oficer pralniczy był ciągle przyszpilony wpijającymi się w rękę zębami, zaś obaj żandarmi usiłowali gwałtownie, lecz nieskutecznie odpiąć się od unieruchamiającego ich ciała. Jedyną osobą, która miała jaką taką swobodę ruchów, był ciągle jeszcze trochę zamroczony Bill. Schylił się, by chwycić małą istotę i poczuł, jak w skórę wbijają mu się ostre pazury, po czym został rzucony ze straszliwą siłą w powietrze, by rozpłaszczyć się na najbliższej ścianie.

— Eee… to dla ciebie, ty kablu! — zaskrzeczał cieniutki głosik.

Nim ktokolwiek zdołał zareagować, jaszczurka dopadła do sterty najróżniejszych toreb spiętrzonych na pryczy Jasia, otworzyła jedną z nich, leżącą na samym wierzchu i dała nurka do środka. Po chwili rozległo się wysokie, narastające brzęczenie i z torby wyłonił się statek kosmiczny o długości może ze dwóch stóp. Zawisł w powietrzu na środku kajuty, po czym obrócił się wokół swej pionowej osi, mierząc dziobem w ścianę. Brzęczenie nasiliło się i statek wystrzelił do przodu, przebijając ścianę z taką łatwością, jakby była zrobiona nie z metalu, a z nasiąkniętej wodą tektury. Słychać było jak przedziera się przez kolejne przegrody, aż wreszcie z donośnym hukiem przebija zewnętrzny pancerz statku i umyka w kosmos. Rozległ się świst uciekającego powietrza i jazgot dzwonków alarmowych.

— Do licha… — powiedział oficer pralniczy zatrzaskując rozdziawioną ze zdumienia szczękę. Syknął z bólu. — Zdejmijcie to z mojej ręki, bo zagryzie mnie na śmierć!

Żandarmi miotali się ciągle bezsilnie, skutecznie przykuci do nieruchomej postaci Gorliwego Jasia. Jasio przez cały czas trzymał w uśmiechniętej paszczy dłoń oficera pralniczego, który znalazł się na wolności dopiero wtedy, kiedy Bill wyjął swoją atomową strzelbę i jej lufą podważył zaciśnięte szczęki Jasia. Przy okazji przyjrzał się otwartej czaszce swego kolegi. Pokrywa, trzymająca się na małym, metalowym zawiasku, zaczynała się tuż nad linią uszu. Wewnątrz, zamiast kości, mózgu i różnych innych rzeczy, znajdowała się miniaturowa sterownia wyposażona w małe krzesełko, mikroskopijne urządzenia, ekrany i szafkę z napojami chłodzącymi. Jasio był tylko robotem, kierowanym przez istotkę, która uciekła swoim statkiem kosmicznym. Wyglądała na Chingersa, ale miała tylko siedem cali wzrostu.

— Hej! — powiedział Bill. — Jasio był tylko robotem, kierowanym przez tę istotkę, co uciekła swoim statkiem! Wyglądała na Chingersa, ale miała tylko siedem cali…

— Siedem cali, siedem stóp, co to w sumie za różnica — burknął oficer pralniczy, zawijając w chusteczkę od nosa swoją pogryzioną dłoń. — Może mamy mówić żołnierzom, że nieprzyjaciel nie sięga im nawet do kolan, albo tłumaczyć, że pochodzi z planety o ciążeniu 10 g? Musimy dbać o wysokie morale.

5.

Teraz, kiedy Gorliwy Jasio okazał się szpiegiem Chingersów, Billowi bardzo zaczęła doskwierać samotność. Zadek Brown, który nigdy przecież do rozmownych nie należał, teraz zamilkł zupełnie, toteż Bill nie miał się nawet przed kim wyżalić. Spośród żołnierzy mieszkających z nim w kajucie Brown był jedynym, którego Bill znał jeszcze z obozu szkoleniowego. Reszta trzymała się osobno, rozmawiając przyciszonymi głosami i rzucając na niego podejrzliwe spojrzenia, jeśli akurat znajdował się gdzieś w pobliżu. Jedyną rozrywkę tych ludzi stanowiło spawanie — każdą wolną chwilę spędzali przyspawając coś do podłogi, by za jakiś czas to coś odpiłować i przyspawać ponownie w innym miejscu. Wydawać by się mogło; że nie jest to zbyt pasjonujący sposób spędzania czasu, oni jednak sprawiali wrażenie osób, które nie potrafią sobie nawet wyobrazić nic przyjemniejszego. Bill, szczerze mówiąc, nie mógł się jakoś do tego spawania przekonać, toteż próbował umilać sobie czas prowadząc konwersacje z Gorliwym Jasiem. „

— Zobacz tylko, w coś ty mnie wpakował! — narzekał Bill.

Jasio uśmiechał się niewzruszenie, nieczuły na wszelkie żale i wyrzuty.

— Mógłbyś przynajmniej zamknąć sobie głowę, kiedy do ciebie mówię — żachnął się Bill, zatrzaskując wieko czaszki pucybuta. Niewiele to jednak zmieniło, Jasio bowiem wciąż się uśmiechał. Dla niego pastowanie już się skończyło. Stał sobie w kącie, a że był sztywny, ciężki i przymagnetyzowany do podłogi, żołnierze wieszali na nim brudne koszule i części spawarek. Stał tak przez trzy wachty, zanim ktoś na górze podjął decyzje, co z nim począć. Potem zjawił się oddział żandarmów z łomami, władowali go na wózek i wywieźli w nieznanym kierunku.

— Cześć! — pomachał mu Bill i wrócił do pastowania swoich butów. Jasio był oczywiście szpiegiem, ale był także dobrym kolegą.

Zadek ciągle się nie odzywał, a spawacze przecież nigdy z nim nie rozmawiali, toteż większość wolnego czasu zajmowało Billowi unikanie spotkania z wielebnym bezpiecznikowym Tembo. „Fanny Hill” — „wielka dama” kosmicznej floty znajdowała się ciągle na orbicie parkingowej, gdzie kończono montaż jej potężnych silników. Na pokładzie niewiele było do roboty, bowiem mimo tego, co mówił Chandra, opanowanie wszystkich niuansów pracy bezpiecznikowego zajęło im nieco mniej niż wymagany przepisami rok, a mianowicie dokładnie piętnaście minut. Bill włóczył się po całym statku, zapuszczając się wszędzie tam, gdzie pozwalały mu krążące patrole żandarmerii nawet zastanawiał się, czy nie odwiedzić kapelana, któremu mógłby zwierzyć się z gnębiących go trosk. Jednak gdyby źle utrafił z czasem, to mógłby się nadziać na oficera pralniczego, a tego już by z pewnością nie wytrzymał. Łaził więc tak sobie i łaził, samotny jak palec, aż zajrzał przez uchylone drzwi do jednej z kajut i zobaczył leżący na łóżku but.

Bill zamarł w bezruchu, zaszokowany, przerażony, spięty, skonsternowany i walczył przez chwile z odmawiającymi mu nagle posłuszeństwa zwieraczami.

Znał ten but. Znał ten but, łącznie z numerem seryjnym i do śmierci go nie zapomni. Każdy szczegół tego straszliwego buta wrył mu się w pamięć z przerażającą dokładnością — począwszy od wężowatych sznurowadeł w zrobionych podobno z ludzkiej skóry cholewkach, a skończywszy na wytłaczanych podeszwach, pokrytych rdzawymi plamami ludzkiej krwi. Ten but należał do Kostuchy Dranga.

Z buta wystawała noga i Bill, jak sparaliżowany bezpośrednią bliskością węża ptak poczuł, że pochyla się coraz bardziej i bardziej, zaglądając do wnętrza kajuty, jego oczy wędrują w górę nogi, mijają pas, koszulę, szyję, by wreszcie spocząć na twarzy, która od momentu, kiedy znalazł się w wojsku, pojawiała się w każdym jego śnie, zamieniając go w niewyobrażalny koszmar. Wargi na twarzy poruszyły się…

— Czy to ty, Bill? Wejdź i siadaj.

Bill wszedł i usiadł.

— Weź sobie cukierka — powiedział uśmiechając się Kostucha.

Palce Billa same sięgnęły do podsuniętego pudełka i po chwili jego szczęki zaczęły po raz pierwszy od paru tygodni żuć kawałek stałego pożywienia. Połykał wzbierającą mu w ustach ślinę, czując, jak jego zdumiony żołądek drga konwulsyjnie, podczas gdy myśli gonią jedna drugą w szaleńczym pędzie, usiłując rozszyfrować wyraz twarzy Kostuchy. Wygięte ku górze kąciki ust, kurze stopki przy oczach… Nie, to było beznadziejne. Nie miał pojęcia, co to mogło być.