Выбрать главу

— …i oto jesteśmy na mostku gigantycznego pogromcy kosmosu, dwudziestomilowej długości, doskonale opancerzonego, świetnie uzbrojonego okrętu bojowego „Czarodziejska Królowa”… Wachtowi rozstępują się na boki i oto w swym skromnym mundurze z platynowej przędzy zmierza w moją stronę Wielki Admirał Floty, Czcigodny Lord Archeopteryz… Czy Wasza Lordowska Mość mogłaby:… Cudownie! Głos, który teraz usłyszycie…

To, co teraz usłyszeli okazało się kolejną dawką muzycznego jazgotu, toteż skupili się ponownie na obserwacji pasków bezpieczników, ale następny głos pobrzękiwał już znajomymi tonami tak charakterystycznymi dla sposobu mówienia Najdostojniejszych.

— Idziemy do akcji, chłopcy! Nasza flota, najpotężniejsza, jaką kiedykolwiek widziała galaktyka, kieruje się wprost na wroga, by zadać mu cios, po którym już się nie podniesie. Na trójwymiarowym planie sytuacyjnym widzę niezliczone punkciki światła, jest ich tak wiele, że nie sposób ich nawet objąć jednym spojrzeniem. Każdy z tych punkcików jest jak dziurka w kocu i powiadam wam, to nie jeden statek, nie skrzydło nawet, ale cała flotylla! Pędzimy nieustraszenie naprzód, zbliżając…

Powietrze wypełniło dudnienie tam-tamów i zamiast paska bezpiecznika, na który się gapił, Bill ujrzał przed sobą złote, na pół uchylone wrota.

— Tembo! — zawył Bill. — Wyłącz to! Chce usłyszeć coś o bitwie…

— Głupoty — parsknął Tembo. — Wykorzystaj lepiej tych kilka ostatnich chwil życia, jakie ci zostały, by odszukać dróg ku zbawieniu. Nie ma żadnego admirała, to tylko nagrana taśma. Słyszałem ją już pięć razy — puszczają to dla podniesienia morale przed bitwami, w których zanosi się na naprawdę ciężkie straty. Nigdy zresztą nie było żadnego admirała, nagranie wzięli ze starego widowiska telewizyjnego…

— Oooo! — krzyknął Bill i rzucił się naprzód. Bezpiecznik, na który akurat patrzył, przepalił się z pięknym wyładowaniem na obu stopkach, a pasek bezpiecznika zmienił momentalnie kolor z czerwonego na czarny.

— Uff! — stęknął Bill, potem jeszcze. — Uff! Uff! Uff! — w krótkich odstępach czasu, kiedy sparzył sobie dłonie o gorącą jeszcze powierzchnię bezpiecznika, upuścił go sobie na palec, a wreszcie cisnął do otworu w podłodze. Kiedy się odwrócił, Tembo wstawiał właśnie na miejsce nowy bezpiecznik.

— To był mój bezpiecznik! Nie powinieneś… — łzy stanęły Billowi w oczach.

— Przykro mi — odparł Tembo — ale według przepisów muszę pomóc, jeśli akurat nie jestem zajęty. — No, wreszcie jesteśmy w akcji — mruknął po jakimś czasie Bill, usiłując ulżyć trochę stłuczonemu palcowi.

— Gdzie tam, jeszcze tu za chłodno. Bezpiecznik przepalił się po prostu dlatego, że był stary. Widać to po wyładowaniu na stopkach.

— …potężna armada statków z niezwyciężonymi żołnierzami na pokładach…

— Ale mogliśmy być w akcji — zauważył urażonym tonem Bill.

— …ryk atomowych silników i świetlne trajektorie pędzących ku celowi torped…

— Zdaje się, że teraz już jesteśmy. Chyba zrobiło się trochę cieplej, co, Bill? Lepiej się rozbierzmy, bo jak się zacznie bitwa, możemy już nie mieć czasu.

— Żywo, żywo, do golasa! — pokrzykiwał przyodziany tylko w brudne skarpetki bezpiecznikowy pierwszej klasy Chandra, kłusując jak gazela wzdłuż rzędów ceramicznych cylindrów. Na skórze wytatuowaną miał odpowiednią i1óść belek i przepalony bezpiecznik, oznakę jego specjalności. W powietrzu rozległy się jakieś trzaski i Bill poczuł, jak króciutkie włoski, którymi zdążył porosnąć, jeżą i mrowią mu się na głowie.

— Co jest? — stęknął.

— wtórne wyładowania — wyjaśnił Tembo. — Wszystko jest oczywiście ściśle tajne, ale słyszałem, że to oznacza, że jeden z ekranów znajduje się pod wpływem bardzo silnego promieniowania. Kiedy się przeładowuje, idzie w widmie do zieleni, błękitu, potem ultrafioletu, aż wreszcie dochodzi do czerwieni i już go nie ma.

— To brzmi niewesoło.

— To tylko plotki. Wszystkie informacje na ten temat Są ściśle tajne, więc…

— Uwaga!!!

Potężny łoskot rozdarł duszne powietrze i cały rząd bezpieczników błysnął wyładowaniem, zadymił i sczerniał. Jeden z nich rozerwał się na drobne kawałki, siejąc wokół odłamkami jak granat. Żołnierze rzucili się po zapasowe i wciskali je na miejsce spoconymi rękami, pracując niemal po omacku w gęstych kłębach dymu. Zapadła cisza, w której tym donośniej zabrzmiało natarczywe brzęczenie dochodzące z pulpitu łączności.

— Sukinsyn! — wycedził z uczuciem Chandra, odtrącił kopnięciem leżący mu na drodze bezpiecznik i runął w stronę pulpitu. Jego marynarka wisiała tuż obok na haku i wbił się w nią pośpiesznie, zanim nacisnął guzik odbioru. W momencie, kiedy ekran się rozjaśnił, kończył już zapinanie ostatniego guzika. Zasalutował, więc pewnie rozmawiał z oficerem; Bill stał z boku i nie widział ekranu, ale dobiegający go głos był z lekka skowyczący i pełen zębów, a po tym, miedzy innymi, rozpoznawało się oficerów.

— Niezbyt szybko się zgłaszacie, bezpiecznikowy pierwszej klasy Chandra. Może bezpiecznikowemu drugiej klasy trochę bardziej by się śpieszyło?

— Błagam o wybaczenie, sir, stary już jestem… — Chandra runął na kolana, dzięki czemu zniknął oficerowi z ekranu.

— Wstawaj, idioto! Zreperowaliście już te bezpieczniki po ostatnim przeciążeniu?

— My nie reperujemy, sir, my wymieniamy. — Tylko bez tego waszego technicznego żargonu, ty świnio! Odpowiadaj, tak, czy nie?

— Wszystko w porządku, sir. Gotowość zielona. Żadnych skarg, wasza miłość.

— Dlaczego nie jesteś w mundurze?

— Jestem w mundurze, sir — zaskomlał Chandra przysuwając się do ekranu, by jego goły tyłek i trzęsące się ze strachu nogi zniknęły z pola widzenia.

— Nie próbuj mnie oszukać! Masz na czole pot. W mundurze nie wolno się pocić. Czy ja jestem spocony? W dodatku mam czapkę. Pod przepisowym kątem, rzecz jasna. Tym razem ci daruję, bo mam serce ze złota. Koniec połączenia.

— Cholerny sukinsyn! — wydarł się na cały głos Chandra ściągając mundurową marynarkę ze swego na pół ugotowanego ciała. Temperatura osiągnęła już 120 stopni Fahrenheita i ciągle rosła. — Nie poci się, dobre sobie! Na mostku mają klimatyzację, a gdzie kierują gorące powietrze? Tutaj! Aooouu!

Dwa rzędy strzeliły na raz, trzy bezpieczniki eksplodowały jak bomby. W tej samej chwili podłoga skoczyła im pod nogami na tyle wyraźnie, że wszyscy to poczuli.

— Kłopoty! — krzyknął Tembo. — Coś, co można poczuć mimo włączonego pola statycznego musi być wystarczająco silne, żeby rozpłaszczyć ten statek jak naleśnik. O, znowu! — Rzucił się do przepalonego bezpiecznika, wrzucił go do dziury, wstawił na miejsce nowy.

To było prawdziwe piekło. Bezpieczniki eksplodowały jak szrapnele, siejąc wokół ceramiczną pokruszoną śmiercią. Strzeliła błyskawica, nastąpiło spięcie między tablicą rozdzielczą a metalową podłogą i rozległ się nieludzki (na szczęście krótki) krzyk żołnierza, który znalazł się na jej drodze. Gęsty dym kłębił się nad podłogą, sięgając stopniowo coraz wyżej, aż w końcu nic już nie było widać. Bill wyszarpnął z zacisków resztki spalonego bezpiecznika i dał nura po zapasowy. Chwycił przed sobą odmawiającymi posłuszeństwa rękami 90-funtowy cylinder i odwracał się właśnie, by ruszyć z nim z powrotem, kiedy wszechświat eksplodawał…

Wszystkie bezpieczniki poszły naraz i przez powietrze runęła z trzaskiem potężna błyskawica. W jej błysku trwającym jeden, nieskończenie długi moment Bill zobaczył, jak płomień pędzi przez szeregi żołnierzy, spopielając ich jednego po drugim niczym wdmuchnięte w palenisko pieca nieważkie cząstki pyłu. Tembo zachwiał się i jeszcze zanim dotknął podłogi był już tylko ochłapem zwęglonego mięsa. Jakaś ciśnięta siłą wybuchu metalowa belka jednym bezlitosnym uderzeniem rozpłatała Chandrę od czubka głowy do pachwin.