— Katastrofa! — jeknął Bill. — Już po nas…
— Zamknij dziób. Po prostu film się rwał. Nie ma na pokładzie żadnych szych, więc pewnie nie będzie im się chciało naprawiać.
— Film?…
— A cóżeś myślał? Nikt nie jest na tyle szalony, żeby budować promy z wielkimi oknami na dziobie; tam, gdzie tarcie atmosferyczne jest największe. To film. Projekcja. I tak lądujemy na nocnej stronie planety.
Pilot przygwoździł ich przy lądowaniu 1Sg (on także wiedział, że na pokładzie nie ma żadnych szych) i kiedy wpychali sobie na miejsce poprzestawiane kręgi szyjne i przywracali gałkom ocznym ich zwykły, kulisty kształt, śluza otworzyła się z sykiem. Rzeczywiście, była noc, a w dodatku padało. W drzwiach pojawiła się profesjonalnie uśmiechnięta twarz stewarda drugiej klasy.
— Witamy na Heliorze, Planecie Imperialnej, gdzie tysiące wrażeń czeka na… — jego twarz przybrała wrodzony, pogardliwy grymas. — Co jest, nie ma z wami żadnych oficerów? Dobra, wyłazić, tylko z życiem, musimy trzymać się rozkładu.
Zignorowali go, kiedy przepychał się do przodu, by obudzić chrapiącego jak zepsuty wirnik sierżanta piechoty, którego taka drobnostka jak piętnastokrotne przeciążenie nie była w stanie wyrwać z objęć głębokiego snu. Chrapanie zmieniło się w gardłowy pomruk, przerwany po chwili cienkim wrzaskiem kopniętego w krocze stewarda. Wciąż gniewnie pomrukując, sierżant zszedł wraz z dwoma pozostałymi pasażerami na śliską jak lód powierzchnię lądowiska. Wspólnie z Billem ustawili artylerzyście rozklekotane, metalowe nogi, a potem z rezygnacją obserwowali, jak ich skromne tłumoczki wylatują z przedziału bagażowego prosto w głęboką kałużę wody. W ostatnim akcie zemsty steward wyłączył chroniące ich przed deszczem pole. W mgnieniu oka byli przemoczeni do suchej nitki i zziębnięci, bowiem wiało też nie najgorzej. Zarzucili na plecy bagaże — tylko artylerzysta ciągnął swój na małych kółeczkach — i skierowali się w stronę najbliższych świateł, które znajdowały się o jakąś milę od nich i co chwila niknęły za zasłoną deszczu. W połowie drogi artylerzysta doznał zwarcia w obwodach i stanął jak słup soli. Przymocowali mu kółeczka do pięt, załadowali na niego bagaże i okazało się, że znakomicie się on nadaje na ręczny wózek.
— Znakomicie się nadaję na ręczny wózek — warknął artylerzysta.
— Nie narzekaj — uspokoił go sierżant. — Jak wrócisz do cywila, masz fach w ręku.
Otworzył kopniakiem drzwi i weszli, a częściowo wtoczyli się do rozkosznie ciepłego wnętrza kancelarii.
— Macie butelkę rozpuszczalnika? — zapytał Bill człowieka za kontuarem.
— Macie papiery podróżne? — zapytał człowiek za kontuarem, ignorując pytanie Billa.
— Mam butelkę w torbie — powiedział artylerzysta.
Bill otworzył torbę i zaczął w niej grzebać.
Wręczyli urzędnikowi papiery (artylerzysta swoje miał przypięte do piersi), a ten wrzucił je do stojącej za nim olbrzymiej maszyny. Maszyna huczała i błyskała światełkami, Bill zaś tymczasem przepłukiwał rozpuszczalnikiem wszystkie styki artylerzysty, aż wreszcie udało mu się usunąć z nich resztki wody. Zabrzmiał donośny brzęczyk, maszyna wypluła ich papiery i przy wtórze głośnego klekotu z wąskiego otworu w jej ścianie zaczęła wysuwać się papierowa zadrukowana taśma. Urzędnik chwycił ją i pośpiesznie przeczytał.
— Wpadliście jak śliwki w kompot — powiedział z sadystycznym zadowoleniem. — Wszyscy trzej macie otrzymać z rąk Cesarza order Purpurowej Rzutki, uroczystość będzie filmowana i zacznie się za trzy godziny. W życiu się nie wyrobicie.
— Nie twój zakichany interes — zgrzytnął zębami sierżant. — Dopiero co wylądowaliśmy. Dokąd mamy iść?
— Obszar 14S7 — D, poziom K9, blok 823 — 7, korytarz 492, komora Flm 34, pokój 62, pytać o producenta Ratta.
— Jak się tam dostać? — zapytał Bill.
— Nie wiem, ja tylko pracuję w kancelarii. — Urzędnik cisnął na ladę trzy opasłe tomiszcza, każde na stopę wysokie i niemal równie grube, każde z przynitowanym do grzbietu łańcuchem. — Poszukajcie sobie, tu macie Plan, ale musicie mi się podpisać. Zagubienie Planu stanowi wykroczenie przeciwko Prawu Wojennemu i karane jest…
Urzędnik zorientował się nagle, że został w pokoju sam jeden z trzema weteranami. Zbladł jak trup i sięgnął do alarmowego przycisku. Zanim jednak zdołał go dotknąć, metalowe ramie artylerzysty krzesząc iskry przyszpiliło go do kontuaru. Sierżant nachylił się nad nim tak, że niemal stykali się nosami i powiedział cichym, mrożącym krew w żyłach głosem.
— Sami rady nie damy. Ale ty nam pomożesz. Dasz nam Przewodnika.
— Przewodnicy są tylko dla oficerów — zaprotestował słabo urzędnik, po czym przez chwilę łapał jak ryba powietrze, ugodzony w żołądek stalowym palcem artylerzysty.
— Więc potraktuj nas tak, jak oficerów — doradził mu sierżant. — Nie mamy nic przeciwko temu. Dzwoniąc ze strachu zębami urzędnik wezwał Przewodnika. Drzwiczki w przeciwległej ścianie otworzyły się z trzaskiem i pojawił się Przewodnik. Miał obłe, metalowe ciało, głowę podobną trochę do psiej, sprężynowy ogon i poruszał się na sześciu ogumowanych kółkach.
— Tutaj, chłopcze — wezwał go sierżant.
Przewodnik podjechał do nich, wysunął czerwony plastykowy język i z cichym rzężeniem trybów zaczął emitować dźwięk mający naśladować dyszenie. Sierżant zerknął dla pewności na papierową taśmę, po czym wystukał na klawiaturze zdobiącej głowę Przewodnika kod: 14S7 — D K9 823 — 7 492 Flm — 34 62. Rozległy się dwa krótkie szczeknięcia, czerwony język zniknął, ogon zadrżał i Przewodnik ruszył przed siebie korytarzem. Weterani nie zwlekając podążyli za nim.
Do pokoju 62 dotarli po godzinie, korzystając po drodze z wind, ruchomych schodów, pochylni, poduszkowca, kolejki jednotorowej, ruchomego chodnika, własnych nóg i łapanych „na łebka” kołowych środków transportu. Zjeżdżając po wyjątkowo długiej pochylni przypięli łańcuchami do pasków swoje Plany, bowiem nawet Bill zaczął sobie zdawać sprawę, że bez nich nie sposób było żyć w tym pokrywającym całą planetę mieście. Przy drzwiach pokoju 62 Przewodnik zaszczekał trzy razy, po czym uciekł, zanim zdołali się na niego rzucić.
— Powinienem się pośpieszyć — mruknął sierżant. — Wart był swojej wagi w złocie.
Popchnęli drzwi i znaleźli się twarzą w twarz z siedzącym za biurkiem tłustym mężczyzną, który darł się co sił do wizjofonu.
— Guzik mnie obchodzą wasze usprawiedliwienia! Takich usprawiedliwień to ja mam na kopy! Wiem tylko tyle, że mam plan zdjęć, kamery czekają, tylko nie ma kogo kręcić! Pytam się, a ty mi… — spojrzał na nich i ryknął jeszcze głośniej. — Woń! Won! Nie widać, że jestem zajęty?! Sierżant zrzucił wizjofon na podłogę i rozdeptał na drobne, dymiące kawałki.
— Ma pan dosyć bezpośredni sposób zwracania na siebie uwagi — powiedział Bill.
— Po dwóch latach na froncie każdy robi się bezpośredni — odparł sierżant i donośnie zazgrzytał zębami. — No, to jesteśmy, Ratt. Co mamy robić?