Выбрать главу

Kiedy Odyseusz powrócił do domu z pełnej niebezpieczeństw wędrówki, oszczędził Penelopie nieprawdopodobnych szczegółów swej podróży. Kiedy Ryszard Lwie Serce wydostał się z lochów i wrócił po latach z awanturniczych wypraw krzyżowych, doceniając wrażliwość królowej Berengani nie opowiadał jej przesyconych grozą anegdot, tylko powitał ją i nie zwlekając rozpiął jej pas cnoty. Także i ja, miły Czytelniku, oszczędzę ci opisów niebezpieczeństw i zwątpień, jakie stały się udziałem Billa podczas jego wędrówki, jako że i tak byś nie dał im wiary. Powiem tylko tyle, że jednak mu się udało. Dotarł do Punktu Tranzytowego.

Bill zamrugał oprawionymi w czerwone obwódki oczami i przeczytał napis: PUNKT TRANZYTOWY. Kolana ugięły się pod nim z radości i ulgi. A jednak udało mu się! Co prawda spóźnił się o osiem dni, ale to nie miało większego znaczenia. Wkrótce znów znajdzie się w czułych objęciach armii, z dala od bezkresnych korytarzy, przewalających się tłumów, pochylni, zjeżdżalni, szybów, wind, wyciągów i całej reszty. Schla się w trupka z kolesiami, pozwalając, by alkohol rozpuścił wspomnienia koszmarnych dni wypełnionych beznadziejną, zdawałoby się, wędrówką bez kropli wody, bez kęsa pożywienia, bez choćby jednej bratniej duszy, do której można by się odezwać. To wszystko było już za nim. Otrzepał z grubsza mundur, z zażenowaniem dostrzegając szpecące go plamy, dziury i pourywane guziki. Gdyby udało mu się przedostać niepostrzeżenie do koszar, zmieniłby mundur na nowy i dopiero wtedy zameldowałby się w kancelarii.

Kilka głów odwróciło się w jego stronę z zainteresowaniem, ale nikt go nie zatrzymywał i dotarł bez kłopotów do baraku, tylko po to jednak, by się przekonać, że jego materac jest zwinięty, koc zniknął, a szafka jest pusta. Wyglądało na to, że będzie miał kłopoty, a kłopoty w wojsku to naprawdę nic miłego.

Starając się nie poddawać ogarniającej go rozpaczy, obmył się z grubsza w latrynie, łyknął spory haust zimnej wody i powlókł się do kancelarii. Za biurkiem siedział sierżant — potężnie zbudowany sadysta, o skórze tego samego koloru, jak dawny kolega Billa, Tembo. W jednej ręce trzymał lalkę ubraną w mundur kapitana, a drugą wbijał w nią wyprostowane spinacze. Nie unosząc głowy spojrzał spode łba na Bill i skrzywił się z niesmakiem.

— Najwyraźniej szukasz kłopotów, żołnierzu, skoro przychodzisz do kancelarii w takim mundurze.

— I tak jestem w większych kłopotach, niż to się panu zdaje, sierżancie — odparł Bill, opierając się ciężko o biurko.

Sierżant przyjrzał się podejrzliwie różnokolorowym dłoniom Billa.

— Skąd masz tę rękę, żołnierzu? Gadajże! Ja ją znam!

— To mojego kolegi. Dłoń i cała ręka.

Korzystając z nadarzającej się okazji do rozmowy o czymś innym, niż o swoich wyczynach, Bill wyciągnął rękę, demonstrując ją sierżantowi. Jakież jednak było jego przerażenie, kiedy palce tej jego nie jego ręki zacisnęły się w stalową pięść, napięte mięśnie nadały jej olbrzymie przyśpieszenie i pięść rąbnęła sierżanta w szczękę, zwalając go z krzesła na podłogę.

— Sierżancie! — wyskrzeczał Bill, chwytając zbuntowaną rękę drugą i zmuszając ją, nie bez wysiłku, do posłuszeństwa.

Sierżant podniósł się niespiesznie z podłogi i Bill, drżąc na całym ciele, zaczął wycofywać się w stronę drzwi. Nie wierzył własnym oczom, kiedy sierżant usiadł za biurkiem i uśmiechnął się szeroko.

— Tak mi się zdawało, że to musi być łapa tego starego drania Tembo. Zawsze — tak sobie żartowaliśmy. Opiekuj się dobrze tą ręką, słyszysz? Masz jeszcze jakiś jego kawałek?

— Kiedy usłyszał, że nie, wystukał palcami szybki rytm. — No cóż, chłopak jest już u wielkiego Ju Ju w niebie… — Uśmiech zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił, ustępując miejsca naturalnemu grymasowi. — Narobiłeś sobie kłopotów, żołnierzu. Pokaż no dokumenty.

Wyjął je z odrętwiałych palców Billa i wrzucił do szczeliny w biurku. Zamigotały światełka, coś zahuczało, zadygotało i wreszcie ekran wyświetlił informację. Sierżant przeczytał ją uważnie i kwaśny grymas a jego twarzy ustąpił miejsca wściekłemu. Zwrócił się na powrót do Billa, przeszywając go spojrzeniem, które mogłoby w okamgnieniu zamienić mleko w kefir czy zabić na miejscu jakieś mniejsze żyjątko, mysz na przykład albo karalucha. Krew skrzepła Billowi w żyłach, a jego ciałem wstrząsnął niemal epileptyczny dreszcz.

— Gdzie żeś ukradł te dokumenty? Kim naprawdę jesteś?

Dopiero trzecia próba wydania jakiegoś w miarę artykułowanego dźwięku zakończyła się dla Billa sukcesem.

— To… to ja… to… to moje dok… dokumenty… to ja, bezpiecznikowy pierwszej kla… klasy Bill…

— Kłamiesz! — Dostosowany specjalnie do rozszarpywania szyjnych żył paznokieć zastukał w kartę identyfikacyjną Billa. — Musiałeś to ukraść, bo bezpiecznikowy pierwszej klasy Bill odleciał z Helioru osiem dni temu. Tak mówi komputer, a komputer nie kłamie. Doigrałeś się, cwaniaczku. — Nacisnął czerwony guzik podpisany ŻANDARMERIA i gdzieś w oddali rozległ się alarmowy dzwonek. Bill, tocząc dziko oczami w poszukiwaniu jakiejś drogi ucieczki, postąpił krok wstecz.

— Trzymaj go, Tembo — polecił sierżant. — Chcę to wyjaśnić do końca.

Lewa-prawa ręka Billa chwyciła ze straszliwą siłą za krawędź biurka. Próbował jeszcze rozewrzeć jej chwyt, kiedy za jego plecami zadudniły ciężkie kroki.

— Co jest? — warknął znajomy głos.

— Posługiwanie się skradzionymi dokumentami i jeszcze parę: innych rzeczy, które i tak nie mają znaczenia, bo już za tą pierwszą grozi lobotomia i ciężka chłosta.

— Och, sir! — zawołał z radością Bill, odwracając się na pięcie i stając twarzą w twarz z doskonale znaną, znienawidzoną postacią. — Kostucha Drang! Niech mu pan powię; że mnie pan — zna!

Jeden z dwóch żandarmów był zwyczajnym, wypolerowanym brutalem z hełmem zamiast głowy, z pałką i rewolwerem u boku, ale drugi mógł być tylko Kostuchą Drangiem.

— Znacie tego więźnia? — zapytał sierżant.

Kostucha zmarszczył brwi i zmierzył Billa wzrokiem od stóp do głów.

— Znałem kiedyś bezpiecznikowego szóstej klasy imieniem Bill, ale tamten miał obie ręce takie same. Coś mi się tu nie podoba. Trącimy go parę razy w dyżurce i zameldujemy, co wyśpiewa.

— Dobra. Tylko uważajcie na jego lewą rękę. Należy do mojego przyjaciela.

— Nawet jej nie dotkniemy.

— Ale to jestem ja, Bill! — wrzasnął Bill. — To moje dokumenty, mogę to udowodnić!

— Kradzione — powtórzył z przekonaniem sierżant i wskazał na ekran. — Zapis w pamięci komputera mówi, że bezpiecznikowy pierwszej klasy Bill odleciał osiem dni temu. Zapisy w pamięci komputera nie kłamią.

— Nie mogą kłamać, bo gdyby kłamały, to nie byłoby porządku we wszechświecie — dodał Kostucha i wbił Billowi pałkę w żołądek, popychając go w kierunku drzwi. — Czy przysłali już te nowe wyłamywaczki do palców? — zapytał drugiego żandarma.

To, że Bill zrobił, co zrobił, było spowodowane wyłącznie zmęczeniem. Zmęczenie, rozpacz i strach połączyły swoje siły i zawładnęły nim całkowicie, bo przecież w głębi serca był dobrym żołnierzem i nauczył się być Dzielny, Dbający o Higienę Osobistą, Posłuszny, Heteroseksualny i tak dalej, i tak dalej. Dla każdego jednak człowieka istnieje jakaś granica wytrzymałości i Bill właśnie osiągnął swoją. Wierzył co prawda w sprawiedliwość wymiaru sprawiedliwości — nikt mu nigdy nie powiedział, że można w to nie wierzyć — ale kroplą, która przepełniła czarę, był strach przed torturami. Kiedy jego oszalałe oczy dostrzegły na ścianie napis PRALNIA, odpowiednie złącza połączyły się bez udziału jego świadomości i Bill skoczył naprzód, wyrywając się z uścisku trzymających go rąk. Uciekać! Otwór pod napisem musi być początkiem zsypu pralniczego, u którego wylotu czeka już, by złagodzić jego upadek, mięciutka sterta brudnych koszul i prześcieradeł. Uciekać! Nie zwracając uwagi na dzikie wrzaski żandarmów rzucił się głową naprzód w ziejący czernią otwór.