Przeleciał może ze cztery stopy i rąbnął czaszką, mało jej sobie przy tym nie rozwalając, w twarde, metalowe dno: Zsyp okazał się pojemnikiem na brudną bieliznę.
Żandarmi walili pięściami w uchyloną ściankę, bezskutecznie jednak; bowiem nogi Billa zablokowały ją od wewnątrz.
— Zamknięte! — zawył Kostucha. — Wykiwał nas! Dokąd prowadzi ten zsyp? — zapytał, popełniając ten sam błąd, co Bill.
— Nie mam pojęcia, dopiero co mnie tutaj przenieśli — odparł drugi głos.
— Jak go nie znajdziemy, to przeniosą cię jeszcze raz, ale tym razem prosto na krzesło elektryczne. Głosy, wraz z dudnieniem ciężkich kroków, ścichły w oddali i Bill odważył się poruszyć. Skręcony pod dziwacznym kątem kark bolał jak diabli, kolana miał zagwożdżone pod własną brodą i o mało co się nie udusił jakąś pchającą mu się do ust szmatą. Próbując wyprostować nogi zaparł się nimi o metalową ścianę, rozległ się donośny trzask i pojemnik otworzył się na oścież.
— Jest tutaj! — ryknął znajomy, znienawidzony głos i Bill nie tracąc ani chwili rzucił się do ucieczki. Pościg był tuż za nim, kiedy jeszcze raz skoczył głową naprzód, tym razem do prawdziwego, antygrawitacyjnego zsypu. Zdyszany żandarm skoczył za nim, a specjalne czujniki ustawiły ich w odległości mniej więcej piętnastu stóp od siebie. Podtrzymywani polem siłowym opadali powoli, a kiedy Billowi ustąpiły sprzed oczu czerwone plamy i spojrzał do góry, ujrzał wyszczerzoną fizjonomię Kostuchy.
— Stary druhu! — wychlipał Bill, składając błagalnie ręce. — Czemu mnie prześladujesz?
— Tylko nie druhu, ty przeklęty chingerski szpiegu! Nawet nie jesteś dobrym szpiegiem — ręce masz nie do pary! — Cały czas spadając, Kostucha wyciągnął z pochwy rewolwer i wycelował go między oczy Billa. — Zastrzelony podczas próby ucieczki.
— Miej litość! — zaskamlał Bill.
— Śmierć Chingersom!
I nacisnął spust.
12.
Pocisk przeorał się przez obłok rozprężającego się gazu i przeleciał jeszcze jakieś dwie stopy w kierunku Billa, po czym pole siłowe chwyciło go w swe stalowe objęcia. Niezbyt inteligentne czujniki uznały pocisk za jeszcze jeden obiekt, który wrzucono do zsypu i przydzieliły mu odpowiednie miejsce, nadając mu prędkość identyczną, jak wszystkim innym znajdującym się w zsypie ciałom. Kula zajęła miejsce między Billem a Kostuchą, za którym z kolei spadał dostojnie drugi żandarm, a że odstępy pomiędzy poszczególnymi obiektami musiały wynosić co najmniej piętnaście stóp, odległość między Billem a jego prześladowcami zwiększyła się dwukrotnie. Bill nie omieszkał wykorzystać tego faktu, opuszczając zsyp na najbliższym poziomie. Jednym susem znalazł się w czekającej akurat na pasażera windzie i zanim, klnący na czym świat stoi, Kostucha zdołał wygramolić się na korytarz, drzwi windy zasunęły się bezszelestnie.
Teraz ucieczka polegała już tylko na maksymalnym gmatwaniu swego śladu. Bill na oślep przesiadał się z jednego środka transportu na drugi, cały czas kierując się jednak ku niższym poziomom, niczym kret, który usiłuje zgubić swych prześladowców ryjąc coraz głębszy tunel w głąb ziemi. W końcu dopadło go wyczerpanie, rzuciło o ścianę i zostawiło tam, dyszącego niczym zgrzany w jurajskim słońcu dinozaur. Rozglądając się dookoła stwierdził, że dotarł głębiej, niż zdarzyło mu się kiedykolwiek dotąd. Korytarze, wykonane ze spojonych nitami arkuszy blachy, oświetlone były znacznie skromniej, niż na wyższych poziomach. Jednostajną gładkość ścian zakłócały potężne, stustopowej nieraz średnicy filary. Większość drzwi, jakie mijał, starannie pozamykano, a kłódki i skoble zaopatrzone były w wymyślne pieczęcie. Wstał z trudem na nogi i ruszył w poszukiwaniu czegoś do picia, gardło miał bowiem wyschnięte jak stara podeszwa. Automat, który wreszcie udało mu się znaleźć, — wbudowany był w ścianę i w niczym nie przypominał znanych mu urządzeń. Obudowany był metalowymi sztachetami, a zdobiący jego płytę czołową napis głosił, co następuje: UWAGA! AUTOMAT WYPOSAŻONY JEST W ANTYWŁAMANIOWY SYSTEM „ŁAPAJ ZŁODZIEJA”. KAŻDY, KTO BY USIŁOWAŁ DOBRAĆ SIĘ DO POJEMNIKA Z MONETAMI, ZOSTANIE PORAŻONY PRĄDEM O NAPIĘCIU 100 000 VOLT. Drobne, które Bill wygrzebał z kieszeni, wystarczyły na podwójną heroin — colę. Kiedy kubek wypełniał się smakowitym napojem, Bill na wszelki wypadek odsunął się od śmiercionośnej maszyny.
Po chwili poczuł się znacznie lepiej, ale trwało to bardzo krótko, dokładnie do momentu, w którym zajrzał do swego portfela: Zostało mu osiem imperialnych; co będzie, kiedy je wyda? Wielki żal nad samym sobą ogarnął jego wycieńczony, odurzony narkotykiem umysł i Bill, skuliwszy się pod ścianą, rozpłakał się rzewnie nad własnym losem. Zdawał sobie mętnie sprawę z obecności innych ludzi, ale nie zwracał na nich uwagi. Dopiero kiedy nie opodal niego przystanęło czterech mężczyzn, a po chwili jeden z nich padł jak worek na podłogę korytarza, Bill zerknął przelotnie w ich kierunku. Trzej teraz już tylko mężczyźni rozmawiali ze sobą z ożywieniem; Bill słyszał dokładnie wszystko, ale jego pogrążony w rozpaczy mózg rejestrował tylko wychwytywane przez narządy słuchu fale dźwiękowe, nie próbując ich zrozumieć czy zanalizować.
— Biedny Golph. Wygląda na to, że już z nim koniec.
— Nawet na pewno. Ma najładniejsze drgawki przedśmiertne, jakie kiedykolwiek widziałem. Zostawimy go robotom sanitarnym.
— Dobra, ale co z robotą? Przecież potrzebujemy czterech.
— O patrzcie, tam leży jakiś zdeplanowany.
Ciężki but, który przetoczył Billa na plecy, przywrócił mu także zainteresowanie rzeczywistością. Spojrzał w górę, na trzech obdartych, brudnych, brodatych mężczyzn. Różnili się od siebie wzrostem i tuszą, ale łączyło ich jedno: żaden z nich nie miał ze sobą Planu. Bez ciężkich, opasłych tomów wyglądali dziwnie nago.
— Gdzie masz swój Plan? — zapytał Billa najobficiej owłosiony i kopnął go jeszcze raz.
— Ukradli… — wychlipał Bill.
— Jesteś żołnierzem?
— Zabrali mi dokumenty…
— Masz forsę?
— Nic… ani grosza… jak pusty kosz na śmieci…
— A więc jesteś jednym ze Zdeplanowanych — oznajmili chórem mężczyźni i pomogli mu wstać na nogi.
— Teraz przyłączysz się do nas w Pieśni Zdeplanowanych.
I drżącymi głosami zaśpiewali: