— Coś to się nie bardzo rymuje — zauważył Bill.
— Cóż robić, tu, na dole, nie jest łatwo o literackie talenty — powiedział najmniejszy i najstarszy zarazem Zdeplanowany i zaniósł się piskliwym kaszlem.
— Stul pysk — warknął największy i szturchnął starego oraz Billa w okolice nerek. — Ja jestem Litvok, a to moja paka. Ty, nowy, jesteś teraz z nami. Nazywasz się Golph 28169 minus.
— Skądże znowu, nazywam się Bill, poza tym to łatwiejsze do… — urwał, szturchnięty ponownie.
— Stul pysk. Bill to trudniejsze imię, bo to nowe imię, a ja nigdy nie mogę zapamiętać nowych imion. Zawsze miałem w pace Golpha 28169 minus. Jak się nazywasz?
— Bill… Auu! To znaczy, Golph!
— No, już lepiej. Tylko nie zapomnij, że masz jeszcze nazwisko!
— Jeść się chce — jęknął stary. — Kiedy robimy skok?
— Teraz. Idziemy.
Przeszli przez ciało starego Golpha, który tak szybko znalazł zastępcę i ruszyli pośpiesznie ciemnym, wilgotnym pasażem. Bill zastanawiał się, w też znowu udało mu się wpakować, ale był zbyt zmęczony, żeby się tym rzeczywiście przejmować. Poza tym, ci ludzie mówili coś o jedzeniu. Kiedy już coś zje, będzie mógł spokojnie się nad wszystkim zastanowić, ale tymczasem był szczęśliwy, że ktoś się nim zajął i zwolnił go z obowiązku myślenia. Zupełnie jak w wojsku, a nawet trochę lepiej, bo nie musiał się golić.
Zmrużyli oczy, nagle oślepieni, wychodząc na jasno oświetlony korytarz. Litvok machnął ręką, by stanęli, po czym przyłożył brudną dłoń do swego kalafiorowatego ucha i zmarszczywszy czoło nasłuchiwał przez dłuższą chwilę.
— W porządku. Schmutzig, zostajesz tutaj i dajesz znak, gdy ktoś będzie szedł, ty Sporco, stajesz przy pierwszym zakręcie z tamtej strony i robisz to samo, a ty, Golph, idziesz ze mną.
Dwaj strażnicy stanęli na swoich stanowiskach, a Bill wszedł za Litvokiem do niszy w ścianie korytarza, kryjącej metalowe zamknięte drzwi. Krzepki przywódca otworzył je jednym uderzeniem młota, wyciągniętego gdzieś spomiędzy fałd wymiętego stroju. Przez pomieszczenie, do którego wkroczyli, biegły pionowo liczne rury najróżniejszych rozmiarów. Każda oznaczona była innym symbolem.
— Musimy znaleźć k1 — 92S6 — B — powiedział Litvok.
Bill znalazł ją dość szybko — miała mniej więcej średnicę przegubu jego ręki. Właśnie zamierzał zameldować o tym Litvokowi, kiedy na korytarzu rozległ się ostrzegawczy gwizd.
— Wyłaź! — rzucił Litvok — i wypchnął Billa na zewnątrz, po czym wśliznął się za nim, zamknął drzwi i stanął tak, by zasłonić sobą rozwalony zamek. Zbliżał się do nich jakiś dziwny, grzechocząco — świszczący odgłos. Litvok schował młot za plecami. Hałas narastał coraz bardziej, aż wreszcie pojawił się robot sanitarny i skierował na nich swoje teleskopowe oczy.
— Uprzejmie proszę o przesunięcie się, robot ma zamiar sprzątać w miejscu, w którym państwo stoją — przemówił grzecznym tonem głos z taśmy. Robot z nadzieją zaszurał swymi szczotkami.
— Znikaj stąd — warknął Litvok.
— Przeszkadzanie robotowi sanitarnemu w wykonywaniu jego obowiązków nie tylko stanowi wykroczenie przeciwko prawu ale jest także wysoce aspołeczne. Zastanówmy się przez chwilę, co by było, gdyby Departament Sanitarny nie…
— Głupie gadanie! — prychnął Litvok i zdzielił robota młotem w pojemnik mózgowy.
— Krrhrrk! — zaskrzeczał robot i ruszył przed siebie, zataczając się od ściany do ściany i roniąc wodę z otworów zraszacza.
— Do roboty — powiedział Litvok otwierając ponownie drzwi. Wręczył młot Billowi, a sam wyciągnął spomiędzy fałdów swej szaty pokaźnych rozmiarów piłę i zaatakował z pasją odnalezioną przez Billa rurę. Okazała się ona jednak bardzo twarda. Po minucie, ociekając potem, zmniejszył wyraźnie tempo.
— Teraz ty! — huknął na Billa. — Piłuj najszybciej jak możesz! Zaraz cię zmienię.
Dzięki zmianowemu systemowi pracy przepiłowanie rury zajęło im nie więcej niż trzy minuty. Litvok schował piłę pod ubranie i ponownie wziął do ręki młot.
— Przygotuj się — powiedział, popluł w dłonie i machnął ciężkim narzędziem.
Wystarczyły dwa uderzenia, by górna część przepołowionej rury odgięła się od pionu. Z otworu runął nieprzerwany strumień połączonych ze sobą, opakowanych w przezroczystą folię, zielonych frankfurterów. Litvok chwycił koniec tego kiełbaskowego łańcucha i zarzucił go na Billa, po czym, ledwo nadążając, zaczął owijać go wraz wyżej i wyżej. Spirale frankfurterów sięgnęły wreszcie oczu Billa, który dzięki temu mógł przeczytać, co było na nich napisane. CHLOROFILKI, głosiły litery, SLOŃCE W KAŻDYM KĘSIE, DOSKONAŁA KIEŁBASKA KOŃSKA, a takie NASTĘPNYM RAZEM SPRÓBUJ NASZYCH CHABETOBURGERÓW!
— Wystarczy… — stęknął Bill, uginając się pod ciężarem. Brodacz przerwał łączącą zielone kiełbaski folię i sam zaczął owijać się we frankfurtery, kiedy nagle strumień ustał. Litvok wyciągnął z rury ostatnie porcje i rzucił się do drzwi.
— Zauważyli uszkodzenie! Znikamy, zanim zjawią się gliny!
Zagwizdał przeraźliwie i po chwili przykłusowali dwaj strażnicy. Pędzili w szalonym tempie przez jakieś tunele, schody, pochylnie, drabiny. Bill co chwila potykał się, ciśnięty do ziemi owiniętym wokół niego ciężarem, aż wreszcie dotarli do jakiegoś zakurzonego, opuszczonego miejsca, oświetlonego słabym blaskiem brudnych lamp umieszczonych daleko jedna od drugiej. Litvok podniósł klapę w podłodze i po kolei wpełźli w plątaninę kabli i rur, wypełniających przestrzeń między dwoma poziomami. Schmutzig i Sporco szli z tyłu, zbierając gubione przez Billa kiełbaski. Wreszcie przez wyważoną kratę otworu wentylacyjnego dotarli gdzie, gdzie było ciemno jak w kopalni i Bill padł bez sił na usianą jakimiś odpadkami podłogę. Jego kompani z okrzykami pożądania obdarli go z drogocennego ciężaru i po chwili nadziane na ruszt kiełbaski skwierczały nad płomieniem rozpalonym w pojemniku na śmieci.
Pobudzony do życia rozkosznym zapachem przypiekanego chlorofilu Bill z zainteresowaniem rozejrzał się dookoła. Znajdowali się w ogromnym pomieszczeniu, którego nie był w stanie oświetlić blask ognia płonącego w pojemniku. Między potężnymi kolumnami, dźwigającymi ciężar piętrzącego się nad nimi miasta, usypane były olbrzymie kopce z bliżej nieokreślonego materiału. Najstarszy ze Zdeplanowanyh, Sporoo, podszedł do jednej ze stert, coś z niej wyciągnął i wrócił do ognia. Były to kartki papieru, którymi zaczął podsycać płomień. Jedna z nich spłynęła Billowi na kolana i zanim rzucił ją do ognia, zobaczył, że jest to jakiś pożółkły ze starości, bardzo urzędowy dokument.
Bill nigdy co prawda nie przepadał za chlorofilowymi potrawami, teraz jednak smakowały mu lepiej, niż wszystko, czego kiedykolwiek zdarzyło mu się próbować. Sos został zastąpiony apetytem, a dym z płonącego papieru dodał frankfurterom nowego, egzotycznego posmaku. Ucztowali jak królowie, popijając kiełbaski rdzawą wodą z podstawionego pod pękniętą rurę wiadra. To się nazywa życie, pomyślał Bill, dmuchając na kolejną kiełbaskę. Pyszne jedzenie, znakomite trunki i doborowe towarzystwo. Co to jednak znaczy być wolnym człowiekiem!
Litvok i stary spali już smacznie na łożach z papieru, kiedy trzeci ze Zdeplanowanych, Schmutzig, Przysunął się do Billa.
— Znalazłeś moją kartę identyfikacyjną? — zapytał ochrypłym szeptem i Bill domyślił się, że ten człowiek jest szalony. Płomienie migotały tajemniczo w pokrytych siatką pęknięć szkłach jego okularów, które kiedyś musiały być bardzo kosztowne, bowiem miały oprawki ze srebra. Spod potarganej brody Schmutziga wyglądały smutne resztki kołnierzyka i strzęp; czegoś, co niegdyś mogło być eleganckim krawatem.