— Nie, nie widziałem twojej karty identyfikacyjnej — odparł Bill. — Szczerze mówiąc, to nie widziałem nawet swojej od chwili, kiedy zabrał mi ją pewien sierżant i potem zapomniał oddać. — Na to wspomnienie Billowi znowu zrobiło się żal samego siebie i poczuł w żołądku ołowiany ciężar niestrawnych kiełbasek. Schmutzig, pogrążony w swojej własnej, o wiele bardziej interesującej obsesji, nie zwrócił na jego odpowiedź najmniejszej uwagi.
— Bo wiesz, ja jestem nie byle kto, Schmutzig wn Dreck to ktoś, z kim trzeba się jeszcze się o tym przekonają. Myślą, że im się uda ale gdzie tam, nie mają szans. Pomyłka, mówią, mała pomyłka, zerwała się taśma w komputerze, a sklejając ją zalepili malutki fragment na którym były akurat moje dane. Najpierw nie dostałem pensji, a kiedy poszedłem sprawdzić, co się stało, okazało się, że nikt nigdy o mnie nie słyszał. Guzik prawda, wszyscy musieli o mnie słyszeć, von Dreck to dobre, stare nazwisko. W wieku dwudziestu dwóch lat byłem już szefem eszelonu i miałem pod sobą 3S6 ludzi w Oddziale Spinaczy i Zszywek 89 Skrzydła Obsługi Biurowej. Nie wmówią mi, że o mnie nie słyszeli. Zostawiłem kartę identyfikacyjną w domu, a kiedy wróciłem, wszystkie moje rzeczy były już wyrzucone, bo, jak mi powiedzieli, mieszkanie nie może być zajmowane przez nie istniejącą osobę. Gdybym miał kartę, mógłbym im udowodnić, kim jestem. Znalazłeś ją może?
To tak, jak ze mną, Pomyślał Bill, a na głos powiedział:
— To rzeczywiście przykre. Powiem ci, co zrobię — pomogę ci jej szukać. Pójdę teraz, o tam i zobaczę, czy przypadkiem gdzieś nie leży.
Zanim Schmutzig zdołał coś odpowiedzieć, Bill, dumny z siebie, że udało mu się przechytrzyć podstarzałego wariata, zniknął między stosami papierów. Czuł się przyjemnie napełnimy, odczuwał zmęczenie i nie życzył sobie, żeby mu przeszkadzano. Potrzebował teraz niczym nie zakłóconego, całonocnego snu, by rano zorientować się w pogmatwanej sytuacji, może nawet znaleźć jakieś z niej wyjście. Posuwając się po omacku oddalił się znacznie od reszty Zdeplanowanych, po czym wdrapał się na potężny stos papierów a z niego na następny, jeszcze wyższy — westchnąwszy z ulgą zrobił sobie pod głowę coś na kształt poduszki i zamknął oczy.
W tej samej chwili wysoko, na suficie zapłonęły światła i zewsząd rozległ się świdrujące, policyjne gwizdki i gardłowe, mrożące krew w żyłach, okrzyki:
— Łap go! Nie daj mu uciec!
— Mam drania, koniokrada!
— To był wasz ostatni skok, wy bezplanowe dranie! Już czekają na was kopalnie uranu!
A potem.
— Macie wszystkich?
Bill, wtulony w sterty druków i formularzy leżał bez ruchu, a serce łomotało mu ze strachu. Wreszcie padła odpowiedź.
— Tak, było czterech. Obserwowaliśmy ich od dłuższego czasu, aż wreszcie zdecydowali się na ten skok.
— Ale mamy tylko trzech…
— Widziałem wcześniej czwartego, sztywnego jak deska. Ciągnął robot sanitarny.
— Dobra, w takim razie idziemy.
Strach ponownie przeszedł Billowi ciarkami po grzbiecie. Ile czasu minie, zanim któryś z bandy zacznie gadać, próbując pomóc sobie informowaniem glin o tym, że dopiero co przyłączył się do nich ktoś nowy? Musiał się stąd wydostać. Wszyscy policjanci biorący udział w obławie zdawali się być teraz skupieni wokół zaimprowizowanej smażalni, więc jeśli miało mu się udać, to właśnie teraz. Zsunął się najciszej, jak umiał ze stosu papierów i zaczął pełznąć w przeciwnym, niż ognisko, kierunku. Jeśli z tej strony nie ma wyjścia, to jest w potrzasku. Nie, nie wolno mu nawet tak myśleć! Za nim zaświergotały znowu gwizdki — nagonka już ruszyła. Strumień adrenaliny trafił do krwiobiegu Billa, konskie proteiny wzmocniły jego siły i wystartował jak rakieta, a jego stopy wybijały rytm bardzo zbliżony do galopu. Pojawiły się przed nim drzwi — rzucił się na nie całym ciężarem, przez chwilę trzymały potem przerdzewiałe zawiasy ustąpiły i ze straceńczą odwagą spadał już raczej, niż biegł spiralnymi schodami przez następne drzwi, na oślep, myśląc tylko o ucieczce.
Ponownie, gnany instynktem ściganego zwierzęcia, kierował się w dół. Nie zwrócił uwagi, że ściany były tutaj miejscami zupełnie przerdzewiałe, ani nie zastanowiło go, że jedne z drzwi, które musiał siłą otworzyć, wykonane były z drewna — drewno na planecie, która od dobrych stu tysięcy lat nie widziała najmarniejszego nawet drzewka! Powietrze było wonne, miejscami nawet stęchłe. Szedł kamiennym tunelem, słysząc przed i za sobą kłapanie zębów jakichś tajemniczych bestii, którym zakłócił od kto wie jak dawna nienaruszony spokój. Długie odcinki tunelu pogrążone były w zupełnej ciemności i musiał iść po omacku, dotykając dłońmi odrażających, śliskich ścian. Światło nielicznych lamp z trudem przedzierało się przez grubą zasłonę pajęczyn i strupieszałych owadzich zwłok, rozchlapując wodę brnął przez głębokie kałuże i powoli, stopniowo, zaczynała do niego docierać niesamowitość otoczenia. Natrafił na jakąś klapę w podłodze i uniósł ją, powodowany wciąż jeszcze odruchem ucieczki, ale niżej zejść już nie można było. Przestrzeń pod klapą była wypełniona jakimś granulowanym materiałem, podobnym trochę do grubego cukru. Chociaż równie dobrze mogła to być na przykład posiekana izolacja. Być może dało się to jeść; schylił się i wziął szczyptę w palce, po czym włożył ją do ust. Nie, nie dało się, chociaż coś mu przypominało… I wtedy przyszło olśnienie.
To była ziemia. Gleba. Piasek. To, z czego były zrobione planety, ta też. Powierzchnia Helioru, na której spoczywał miażdżący ciężar miasta pokrywającego całą planetę. Spojrzał w górę i w tej właśnie chwili zdał sobie sprawę z tej masy, straszliwej masy nad jego głową. Znajdował się na samym, samiutkim dnie i znienacka dopadła go galopująca klaustrofobia. Kwicząc niczym zarzynane prosię pognał przed siebie na oślep, ale wkrótce zatrzymał się na potężnych, zamkniętych na głucho drzwiach. Tędy nie było ucieczki. Zresztą, kiedy przyjrzał się poczerniałym ze starości, mocarnym balom, zdecydował, że i tak nie chciałby tedy iść. Kto wie, jakie okrutne niespodzianki czyhały po drugiej stronie tych grubych, ciężkich drzwi na samym dnie świata?
Wtedy właśnie jego przerażone oczy dostrzegły, jak drzwi najpierw drgnęły lekko, a potem, skrzypiąc przeraźliwie, poczęły się otwierać. Rzucił się w tył, do ucieczki i wrzasnął przeraźliwie, kiedy coś zamknęło go w niemożliwym do rozerwania uchwycie…
13.
Nie to, że Bill nie próbował się wyrwać, wręcz przeciwnie, ale było to zadanie beznadziejne: Kwiląc żałośnie jak porwane przez orła jagnię wił się w uścisku białych kościstych szponów, próbując bezskutecznie wyswobodzić swoje ramiona. Wierzgając dziko został wciągnięty za potężne drzwi, które zatrzasnęły się natychmiast bez niczyjej pomocy.
— Witamy… — powiedział jakiś grobowy głos. Trzymające go ramię gdzieś zniknęło, Bill zaś zatoczył się nieco, odwrócił i stanął twarzą w twarz z ogromnym białym robotem. Obok maszyny stał niewielkiego wzrostu mężczyzna w białej kurtce, nad którą widniała duża, łysa głowa o zatroskanej twarzy.
— Jeżeli nie chcesz, nie musisz mówić, jak się nazywasz — powiedział mały człowieczek. — Ja jestem inspektor Jeyes. Czy przyszedłeś tu szukając schronienia?
— A może mi je pan zapewnić? — zapytał nieufnie Bill.
— Interesująca uwaga, bardzo interesująca. — Jeyes z suchym szelestem zatarł swoje pomarszczone dłonie. — Jakkolwiek jednak pociągająca może się wydać tego rodzaju dysputa, lepiej chyba będzie; jeśli się od niej na razie powstrzymamy. Odpowiem ci wprost — tak, mogę ci je zapewnić. Chciałbyś z niego skorzystać?