Выбрать главу

Idąc u boku swego nowego szefa wiekowymi korytarzami Dep. San. Bill opowiadał mu o swoim przygotowaniu zawodowym. Basurero słuchał z takim zainteresowaniem, że skręcił nie tam, gdzie powinien i otworzył nie te drzwi, które trzeba. Runęła na nich lawina kubków, tacek i talerzyków i zanim zdołali wspólnymi siłami zamknąć drzwi brodzili już w zużytych opakowaniach po kolana.

— Widzisz? — zapytał z ledwo powstrzymywaną wściekłością Basurero. — Jesteśmy dosłownie zalewani. Wykorzystujemy każdą wolną przestrzeń magazynową, ale to nie wystarcza. Na Krysznę, nie wiem, co będzie dalej, bo nie mamy już gdzie tego upychać.

Wyciągnął z kieszeni mały srebrny gwizdek i dmuchnął w niego z całej siły. Nie rozległ się żaden dźwięk i Bill odsunął się o krok, spoglądając na niego podejrzliwie. Basurero uśmiechnął się.

— Nie bój się, nic mi się nie poprzestawiało. To jest Ultradźwiękowy Gwizdek na Roboty — my go nie słyszymy, za wysoko, ale roboty znakomicie. O, już jest.

Z szumem kół nadjechał robot śmieciowy — śmieciobot — i szybkimi ruchami ramion zaczął ładować rozsypane naczynia do swego pojemnika.

— To świetny pomysł, znaczy, ten gwizdek — powiedział Bill. — Można ot, tak sobie wezwać robota wtedy, kiedy się go potrzebuje. Czy mógłbym dostać taki? W końcu jestem teraz pracownikiem sanitarnym, tak jak pan i cała reszta.

— Hm, to jest raczej coś specjalnego — odparł Basurero, otwierając tym razem właściwe drzwi prowadzące do kantyny. — Trudno je zdobyć, jeżeli wiesz, co mam na myśli.

— Nie, nie wiem, co pan ma na myśli. Dostane taki, czy nie?

Basurero zignorował jego pytanie. Wczytywał się z uwagą w jadłospis, a potem wybrał odpowiedni numer. Chwycił wyrzuconą z podajnika porcję mrożonego posiłku odzyskowego i wsadził ją do radarowego podgrzewacza.

— No? — nalegał Bill.

— Jeżeli musisz koniecznie wiedzieć — odparł nieco zażenowany Basurero — to bierzemy je z niespodziankowych paczek z kaszką manną. To zabawki dla dzieci. Pokażę ci, gdzie leżą, to będziesz mógł obie jeden znaleźć.

— Pewnie, że sobie znajdę. Też chcę przywoływać roboty.

Usiedli z podgrzanymi już porcjami przy stole i Basurero skrzywił się, stukając palcem w tackę, z której jadł.

— Sami przyczyniamy się do naszej klęski. Zobaczysz, co się teraz będzie działo, kiedy wyłączyliśmy transmiter.

— Próbowaliście topić je w oceanie?

— Pracują nad tym w Sekcji ” Wielki Plusk”. Niewiele ci mogę powiedzieć, bo wszystko jest ściśle tajne. Musisz zdać sobie sprawę, że oceany, jak zresztą wszystko na tej cholernej planecie, są dokładnie zabudowane, a poza tym niewiele już jest w nich miejsca. Sypaliśmy tam wszystko, co się dało, aż w końcu poziom wody podniósł się na tyle, że podczas przypływów zaczęła zalewać niżej położone korytarze. Co prawda ciągle topimy to i owo, ale już na znacie mniejszą skalę.

— Jak to robicie? — zapytał zdumiony Bill.

Basurero rozejrzał się uważnie dookoła, a potem pochylił nad stołem, przyłożył palec wskazujący do nosa, mrugnął, uśmiechnął się i zasyczał cicho.

— To tajemnica? — domyślił się Bill.

— Właśnie. Meteorolodzy wściekliby się, gdyby się dowiedzieli, że to my. Po prostu odparowujemy wodę z oceanu, zostawiając w nim sól. Potem, kiedy usłyszymy, że na górze pada, przełączamy część rurociągów i pod olbrzymim ciśnieniem wypompowujemy wodę na zewnątrz! Meteorolodzy mało szału nie dostają bo od chwili, kiedy przystąpiliśmy do realizacji Projektu „Wielki Plusk” roczny opad deszczu w strefie umiarkowanej wzrósł o trzy cale, a opady śniegu na biegunach są tak obfite, że najwyższe poziomy załamują się pod jego ciężarem. Ale co tam, pompujemy, ile wlezie! Tylko nie mów o tym nikomu, bo to ściśle tajne.

— Jasne. To rzeczywiście znakomity pomysł.

Uśmiechając się z dumą Basurero wymiótł do czysta zawartość swojej tacki i wepchnął ją do otworu w ścianie, ale w tej samej chwili ze zsypu wypadło czternaście innych tacek i rozsypało się po stole.

— Popatrz! — zacisnął zęby, momentalnie wyleczony z dobrego nastroju. — Wszystko się na nas wali. Jesteśmy na samym dole i to, co wyrzucają na wyższych piętrach ląduje tutaj, a my nie mamy już co z tym robić. No nic, muszę już lecieć. Zdaje się, że będziemy musieli wprowadzić w życie awaryjny plan „Wielka Pchła”.

Wstał z miejsca i ruszył ku drzwiom. Bill uczynił to samo.

— Czy „wielka Pchła” też jest ściśle tajna?

— Przestanie być, kiedy z nią ruszymy. Przekupiliśmy jednego inspektora z Departamentu Zdrowia, żeby stwierdził inwazję owadów — nosicieli chorób w jednym z wielkich segmentów mieszkalnych wiesz, tych na milę szerokich, długich i wysokich. Wyobraź tylko sobie:147.72S.9S2.000 stóp sześciennych wymarzonej przestrzeni na odpadki! I żeby to się tak marnowało! Wysiedlą wszystkich, niby żeby tylko przeprowadzić dezynfekcję, a my tam od razu władujemy plastykowe tacki.

A mieszkańcy nie będą protestować?

— Oczywiście, że będą ale co im to da? Wyjaśnimy im, że zaszła po prostu pomyłka i zalecimy dochodzenie swoich praw drogą urzędową, a droga urzędowa na tej planecie to jest naprawdę coś! Dziesięć do dwudziestu lat, minimum. Tu jest twoje biuro — wskazał na otwarte drzwi. — Urządź się, przejrzyj raporty i postaraj się coś wymyślić do następnej zmiany.

Zniknął za zakrętem korytarza.

Było to małe biuro, ale Bill i tak był z niego bardzo dumny. Zamknął drzwi i obrzucił pełnym podziwu spojrzeniem szafę, biurko, odchylany fotel, lampę — wszystko wykonane z najróżniejszego rodzaju pustych butelek, puszek, pudełek, pojemników, zasobników i innych odpadków. Dość jednak za chwytów, będzie miał na nie jeszcze masę czasu. Trzeba brać się do roboty. Otworzył z rozmachem drzwi szafy i we wnętrzu ujrzał czarno odziane, brodate, blade zwłoki. Zatrzasnął szafę i pośpiesznie oddalił się w przeciwległy kąt pokoju.

— Tylko spokojnie, żołnierzu — powiedział na głos. — Widziałeś już niejedne zwłoki i nie ma powodu, żebyś miał się przejmować akurat tymi.

Wrócił do szafy i ponownie otworzył drzwi.

Zwłoki otworzyły małe, zaropiałe oczka i popatrzyły na niego znacząco.

14.

— Co pan robi w mojej szafie? — zapylał Bill. Mężczyzna wygramolił się na zewnątrz, rozprostowując zdrętwiałe kości. Był niewielkiego wzrostu, a jego wytarte, niemodne ubranko aż prosiło się o żelazko.

— Musiałem się z tobą zobaczyć. Prywatnie. To najlepszy sposób, wiem z doświadczenia. Masz wszystkiego dosyć, prawda?

— Kim pan jest?

— Nazywają mnie Iks. — X?

— Szybko chwytasz, bystrzak z ciebie. — W przelotnym uśmiechu odsłonił na chwilę pobrązowiałe zęby. — Dobrze się zapowiadasz, takich właśnie potrzeba nam w Organizacji.

— W jakiej Organizacji?

— Nie zadawaj za dużo pytań, to nie zdrowo. Najważniejsza jest dyscyplina. Podnieś rękę i powtarzaj a mną Przysięgę Krwi.

— A po co? — Bill obserwował go uważnie, gotów zareagować na najmniejszy podejrzany, ruch.

— Bo nienawidzisz Cesarza, który ubezwłasnowolnił cię w swojej faszystowskiej armii, bo jesteś wolnym, miłującym swobodę, bogobojnym człowiekiem, gotowym oddać życie za tych, których kochasz, bo pragniesz przyłączyć się do rewolty, naszego świetlanego Buntu, który wyzwoli…

— Precz! — ryknął Bill, chwytając go za klapy i pchając do drzwi. X wyślizgnął się jak piskorz i uciekł za biurko.