Skrzywił się, zatrzymawszy przed Billem, który trząsł się jakby trochę mniej od pozostałych.
— Nie podoba mi się twoja twarz. Miesiąc służby pomocniczej w kuchni, w niedziele.
— Sir…
— A drugi miesiąc za pyskowanie.
Czekał jeszcze przez chwilę, ale Bill już się nie odezwał. Właśnie dostał pierwszą lekcję z cyklu jak zostać dobrym żołnierzem — trzymać gębę na kłódkę. Kostucha ruszył dalej.
— Teraz jesteście tylko nędznymi, tłustymi, cholernymi kawałami podłego cywilnego miecha, ale ja zrobię z tego mięcha mięśnie, z waszej woli galaretę, z waszych umysłów maszyny. Albo was pozabijam, albo zostaniecie dobrymi żołnierzami. Wkrótce usłyszycie o mnie różne historie, na przykład jak zabiłem i zjadłem rękruta, który odmówił wykonania mojego rozkazu.
Zatrzymał się i popatrzył na nich, unosząc ku górze kąciki swych trupich ust w szatańskiej parodii uśmiechu. Z wystających kłów skapywała kropelkami ślina.
— Ta historia jest prawdziwa.
Odpowiedział mu jeden wielki jęk. Przez szereg rękrutów przebiegł nagły dreszcz, jakby dosięgnął ich niespodziewanie powiew lodowatego wiatru. Uśmiech zniknął z twarzy Kostuchy.
— Teraz pójdziemy na śniadanie; tylko najpierw potrzebuję paru ochotników do lekkiej roboty. Kto z was potrafi pilotować helikopter?
Dwaj rękruci z nadzieją unieśli ręcę i Kostucha kazał im wystąpił przed oddział.
— Dobra, wy dwaj, brać ścierki, kubły i do latryny! Reszta będzie jadła, a wy sobie trochę posprzątacie. Nabierzecie apetytu na obiad.
To była druga lekcja Billa — nigdy nie zgłaszać się na ochotnika.
Dni przysposobienia żołnierskiego mijały z jakąś otępiającą szybkością i choć mogło się to wydawać nieprawdopodobne, z dnia na dzień robiło się coraz gorzej. Coraz bardziej rosło też wyczerpanie Billa nie mogło zresztą być inaczej, bowiem troszczyło się o to wiele zdolnych, sadystycznych umysłów. Głowy rękrutów ogolono do gołej skóry, a ich genitalia pomalowano pomarańczowym środkiem antyseptycznym. Jedzenie było, teoretycznie rzecz biorąc, pożywne, ale wręcz niesamowicie niesmaczne, a gdy kiedyś przez pomyłkę podano kawałek mięsa w stanie nadającym się do spożycia, został on natychmiast wyłowiony z kotła i wyrzucony, a kucharza zdegradowano o dwa stopnie. Sen przerywały rękrutom pozorowane ataki gazowe, wolny zaś czas wypełniało im doprowadzanie do porządku żołnierskiego ekwipunku. Siódmy dzień tygodnia miał być dniem wypoczynku, ale że każdy z nich zdążył już wcześniej zarobić jakąś karę. (Bill na przykład tę swoją służbę w kuchni), więc niedziela niczym się nie różniła od innych dni tygodnia. Na świąteczną nudę z pewnością nie mieli okazji narzekać. Dopiero grubo po zmierzchu gaszono światła i pozwolono im zwalić się na mięciutkie, jakby z hartowanej stali, posłania. Bill przepchnął się przez blokujące wejście pole siłowe o mocy dobranej z tak szatańską precyzją, że pozwalała ona dotkliwie kąsającym muchom wlatywać do baraku, uniemożliwiała im natomiast opuszczenie pomieszczenia. Po czternastu godzinach służby w kuchni nogi drżały mu jak w febrze, a ręce, blade i napuchnięte, przypominały kończyny dobrze namoczonego nieboszczyka. Postawił na podłodze sztywną od potu, brudu i tłuszczu kurtkę, po czym wyciągnął z kuferka maszynkę do golenia. W latrynie dłuższą chwile zajęło mu odnalezienie kawałka względnie czystego lustra, wszystkie bowiem pokryte były inspirującymi napisami w rodzaju: GĘBA NA KŁÓDKI — CHINGERSI PODSŁUCHUJĄ, albo JAK BĘDZIESZ GADAŁ, CZŁOWIEK W LUSTRZE UMRZE, aż wreszcie wsadził wtyczkę do kontaktu obok CZY CHCESZ, ŻEBY TWOJA SIOSTRA WYSZŁA ZA CHINGERSA? i przyjrzał się swemu odbiciu w środku litery O. Popatrzyły na niego przekrwione, podkrążone oczy. Ponad minutę jeździł już bzyczącą maszynką po swoich zapadniętych policzkach, zanim znaczenie pytania dotarło do jego otępiałego ze zmęczenia mózgu.
— Przecież ja nie mam siostry — parsknął zirytowany — a poza tym, dlaczego niby miałaby wychodzić za mąż za jaszczurkę?
Było to tylko pytanie retoryczne, a jednak z przeciwległego końca pomieszczenia, a dokładniej z ostatniego sedesu w drugim rzędzie, nadeszła niespodziewana odpowiedź.
— To nie ma oznaczać dokładnie tego, co znaczy, tylko czytając to, masz jeszcze bardziej nienawidzieć nieprzyjaciela.
Bill, przekonany, że jest zupełnie sam w latrynie, podskoczył, jak oparzony. Maszynka bzyknęła ze złośliwą uciechą i wyszarpała mu kawałek wargi.
— Kto to? Gdzie jesteś? — wykrzyknął, a potem dostrzegł spiętrzoną w najodleglejszym kącie stertę butów i pochyloną nad nimi, wymiętoszoną postać.
— A, to tylko ty, Jasiu. — Gniew momentalnie minął i Bill odwrócił się z powrotem do lustra. Gorliwy Jasio stanowił tak nieodłączną część latryny, że po prostu nie dostrzegało się jego istnienia.
Był to młodzian o twarzy jak księżyc w pełni i wiecznie rumianych policzkach, z przylepionym do tłustego oblicza uśmiechem, który to uśmiech był w obozie szkoleniowym tak nie na miejscu, iż pierwszym odruchem każdego rękruta było rozszarpać jego właściciela na kawałki. Pewnie tak by się stało, gdyby Jasia nie chroniło jego szaleństwo. Musiał być szalony, zawsze bowiem bardzo chętnie służył pomocą swoim kolegom i zgłosił się na ochotnika do stałej obsługi latryny. Mało tego, wprost uwielbiał czyścić buty i proponował swoje usługi po kolei wszystkim rękrutom, tak że teraz czyścił już co wieczór buty całego oddziału. Gdy wszyscy szli do baraków, otoczony zwałami butów Jasio zasiadał w swym królestwie sedesów i rozpoczynał rozwiniętą już niemal na skale przemysłową działalność, z radosnym uśmiechem na twarzy pastując, glansując i pucując. Kiedy gaszono światła, pracował dalej przy lampce sporządzonej z pudełka po paście i domowej roboty knota, a kiedy rano rozbrzmiewała pobudka, on już uśmiechał się szeroko ze swego stałego miejsca, kończąc rozpoczętą. poprzedniego dnia pracę. Nieraz zdarzało się, że buty były wyjątkowo brudne i wtedy Jasio w ogóle nie kładł się spać. Brakowało mu najwyraźniej piątej klepki, ale nikt mu nie dokuczał, bo odwalał przecież kawał dobrej roboty i tylko modlono się powszechnie, żeby nie padł z wyczerpania przed końcem pobytu w obozie.
— Skoro tylko o to chodzi, to czemu po prostu nie napiszą: „Masz jeszcze bardziej nienawidzieć nieprzyjaciela”? — zdziwił się Bill. Wskazał kciukiem na przeciwległą ścian, na której przyklejono plakat zaopatrzony w podpis POZNAJ SWOJEGO WROGA. Przedstawiał on naturalnych rozmiarów wizerunek Chingersa, jaszczurkowatej istoty o siedmiu stopach wzrostu, przypominającej nieco czterorękiego kangura z głową aligatora.
— Zresztą, czyja siostra chciałaby wyjść za coś takiego? I co coś takiego miałoby po ślubie zrobić z tą siostrą? Zjeść ją chyba, czy jak?
Jasio skończył właśnie jeden but i wziął się za następny. Zmarszczył brwi dla okazania, jak skomplikowane proces myślowe zachodzą w jego czaszce, po czym odpowiedział:
— Eee… widzisz, to nie chodzi o prawdziwą siostrę. To tylko taki chwyt propagandowy. Musimy wygrać tę wojnę. Żeby wygrać tę wojnę, musimy walczyć jak diabli. Żeby walczyć jak diabli musimy mieć dobrych żołnierzy. Dobrzy żołnierze muszą nienawidzieć nieprzyjaciela. I tak to idzie. Chingersi są jedyną odkrytą przez nas niehumanoidalną rasą, która stworzyła cywilizację techniczną, wiec jest oczywiste, że musimy ich wymazać.