— Do roboty, robocie. Weź pięćdziesiąt tacek, zawiń je w tekturę i papier, a potem zwiąż porządnie sznurkiem.
Pobzykując z elektronicznego ukontentowania robot zabrał się do pracy i po chwili na podłodze spoczywała elegancka paczka. Bill otworzył na oślep książkę i wskazał pierwsze z brzegu nazwisko.
— Teraz wypisz na niej ten adres, zaznacz „Bezinteresowny Dar — Wolne Od Cła” i wyślij!
Z czubka jednego z metalowych palców wysunęła się końcówka długopisu, robot szybko ozdobił paczkę adresem, zważył ją, przystemplował znaczek i cisnął z niewiarygodną celnością do otworu poczty pneumatycznej. Rozległo się głośne cmoknięcie i paczka została wessana na górę. Basurero sprawiał wrażenie zaszokowanego łatwością, z jaką udało się pozbyć pięćdziesięciu tacek, toteż Bill kuł żelazo, póki gorące.
— Robot pracuje za darmo, adresy są za darmo, opakowanie za darmo, poczta też za darmo, bo to przecież przesyłka urzędowa.
— Masz rację — to jest to! Znakomity pomysł, musimy go jak najlepiej wykorzystać! Zalejemy tymi cholernymi tackami całą zamieszkałą galaktykę. Doprawdy nie wiem, jak ci dziękować…
— Wystarczy premia pieniężna.
— To jest myśl. Zaraz wypisze czek.
Kiedy jakiś czas później Bill wracał spacerkiem do swego biura, dłoń bolała go od niezliczonych uścisków, a w uszach dźwięczały mu jeszcze słowa pochwał. jednak dobrze było żyć na tym świecie. Zatrzasnął za sobą drzwi i usiadł za biurkiem i dopiero wtedy zauważył, że na wieszaku wisi obszerny, powyciągany czarny płaszcz. Jeszcze później uświadomił sobie, że to płaszcz Z — a, a dopiero na końcu dostrzegł błyszczące w czerni płaszcza oczy i serce zamarło mu w piersi. X wrócił.
15.
— I jak; zdecydowałeś się wstąpić do naszej Organizacji? — zapytał Z wysupłując się z płaszcza i zeskakując zwinnie na podłogę.
— Eee… to znaczy… myślałem nad tym — odparł z dość silnym poczuciem winy Bill.
— Myśleć znaczy działać. Musimy wykurzyć smród faszystowskich pijawek z nozdrzy naszych domów i ukochanych.
— Przekonał mnie pan. Przyłączam się.
— Logiczna argumentacja zawsze odnosi skutek. Podpisz ten formularz, kapnij krople krwi… dobrze, a teraz podnieś rękę. Przyjmę od ciebie tajemną przysięgę.
Bill posłusznie podniósł rękę i obserwował, jak Z w milczeniu porusza wargami.
— Nic nie słyszę — poskarżył się Bill.
— Mówiłem ci przecież, że to tajemna przysięga. Musisz tylko powiedzieć „tak”.
— Tak.
— Witamy w naszych szeregach — X ucałował go serdecznie w oba policzki. — A teraz idziemy na podziemne zebranie. Zaraz się rozpocznie.
X przesunął dłonią po tapecie, zwalniając ukrytą sprężynę. Rozległ się stukot odskakującej zapadki i ściana rozsunęła się, odsłaniając ciemne, ociekające wilgocią, prowadzące stromo w dół schody. Bill przyjrzał im się nieufnie.
— Dokąd idziemy?
— Pod ziemię, a gdzieżby indziej? Idź za mną, ale lepiej się nie zgub. Te tunele mają kilka tysięcy lat i tam, na górze, zdążyli już o nich zapomnieć. Pilnuj się, bo możesz trafić na Różne Stworzenia, mieszkające tutaj od niepamiętnych czasów.
W małej niszy leżało kilka pochodni. X zapalił jedną z nich i zagłębił się w mokrą, rozbrzmiewającą tajemniczymi odgłosami ciemność. Bill trzymał się najbliżej jak mógł, brnąc za pełgotliwym, dymiącym obficie płomieniem przez sięgającą powyżej kolan wodę, przełażąc przez pordzewiałe, powyginane szyny i przemykając przez pieczary, z których sklepień sypał się obficie skalny gruz. W jednym z tuneli zatrzymał ich zgrzyt potężnych szczęk i z zalegającej przed nimi ciemności odezwał się skrzypiący, nieludzki głos.
— Za… — powiedział głos.
— …krwawiony — dokończył X, a kiedy minęli już to miejsce, wyjaśnił szeptem Billowi:
— Znakomity strażnik, antropofag z Dapdorfu. Zeżre cię w okamgnieniu, jeżeli nie podasz mu obowiązującego w danym dniu hasła.
— A jakie są te hasła? — zapytał Bill, zdając sobie nagle sprawę, że jak za stówę miesięcznie to już zebrał dla G.B.S. wręcz nieprawdopodobną ilość informacji.
— W dni parzyste „za — krwawiony”, w nieparzyste „kości zostały — zjedzone”, a w niedziele „nekrofilia”.
— To niezbyt łatwe do zapamiętania.
— W końcu antropofag też musi od czasu do czasu coś przekąsić. A teraz — absolutna cisza. Zgaszę pochodnię i poprowadzę cię za rękę.
Światło zgasło i Bill poczuł, jak w ramie wbijają mu się palce X-a.
Szli, potykając się, w zupełnej ciemności, jak się Billowi zdawało nieskończenie długo, aż wreszcie daleko z przodu pojawiła się słaba poświata. Podłoga tunelu wyrównała się i po chwili stanęli pod oświetlonymi migotliwym płomieniem drzwiami. Bill odwrócił się do swego przewodnika i wrzasnął ze strachu.
— Kim jesteś?!
Trzymająca go za ramię biała, powłócząca nogami istota zwróciła powoli w — jego stronę swe przypominające ugotowane na twardo jajka oczy. Miała wilgotną, bladą jak u nieboszczyka skórę, zupełnie łysą głowę, za całe odzienie służyła jej jakaś przewiązana wokół bioder szmata, a na czole zaś miała wypaloną szkarłatną literę A.
— Jestem androidem — odpowiedziała pozbawionym śladu emocji głosem — każdy dureń może to stwierdzić widząc literę A na moim czole. Moi panowie nazywali mnie Wampyr.
— A twoje panie?
Android nic nie odpowiedział na ten żałosny dowcip, tylko wepchnął Billa do obszernego, oświetlonego płonącymi pochodniami pokoju. Bill obrzucił pomieszczenie dzikim spojrzeniem i próbował natychmiast z niego wyjść, ale android zablokował sobą drzwi.
— Siadaj — polecił i Bill usiadł.
Znajdował się wśród najmakabryczniejszej zbieraniny świrów, odlolowców i pogibusów, jaką można było sobie wyobrazić. Oprócz kilku rebeliantów (brody, czarne kapelusze i niewielkie okrągłe bomby z długimi lontami) i rebeliantek (krótkie spódniczki, czarne pończochy, długie włosy, fifki, zerwane ramiączka staników i cuchnące oddechy), pełno było rebeliantów — robotów, rebeliantów — androidów oraz kilka sztuk czegoś, co strach by było nawet opisać. X siedział za drewnianym kuchennym stołem i walił w niego kolbą rewolweru.
— Spokój! Proszę o spokój! Głos ma towarzysz ZC — 189 — 72S — PU z Ruchu Oporu Robotów. Cisza!
Ze swego miejsca podniósł się potężny, zdrowo już zużyty, robot. Miał wydłubane jedno oko, liczne plamy rdzy na pancerzu i skrzypiał jak stara szafa. Spojrzał na zebranych swoim zdrowym okiem, wykrzywił w najlepszej, na jaką go było stać, imitacji szyderczego uśmiechu swoją nieruchomą twarz i pociągnął łyk oleju z podsuniętej mu przez obrzydliwie usłużnego robota fryzjerskiego flaszki.
— My z ROR — u — powiedział zgrzytliwym głosem — znamy nasze prawa. Pracujemy ciężko i jesteśmy warci tyle samo, co wszyscy inni, a na pewno więcej od tych rybiobrzuchych androidów, które twierdzą, że są tacy jak ludzie, Równe prawa, to jest to, czego żądamy…
Urwał, zagłuszony przenikliwymi gwizdami sporej grupy androidów, które zerwały się z miejsc i wymachiwały gwałtownie swymi bladymi kończynami. Wyglądały jak bulgoczące we wrzącej wodzie spaghetti. Z walił rewolwerem, krzycząc o spokój i prawie już udało mu się go przywrócić, kiedy nagle znowu się zakotłowało, tym razem z boku, gdzie ktoś usiłował przepchać się do prezydialnego stołu. Właściwie nie był to ktoś, tylko coś, a dokładniej sześcienna skrzynka o boku mniej więcej jednego metra, na kółkach, z masą światełek, guzików i przełączników. Ciągnęła za sobą długi, niknący za drzwiami kabel.