Выбрать главу

— Co się niewątpliwie zgadza — przerwał przewodniczący — tylko że nie ma to najmniejszego znaczenia. Wszystko to nie ma najmniejszego związku z dzisiejszą sprawą i proszę pana, kapitanie, żeby pan dał spokój, bo jestem umówiony na partyjkę golfa.

— Będzie pan wolny za dziesięć minut, sir, jeśli pozwoli mi pan dokończyć. Chciałbym przedstawić ostatni dokument, podpisany przez admirała Mormoseta…

— To przecież ja! — zakrztusił się przewodniczący.

— …w którym to dokumencie, pochodzącym z pierwszego okresu wojny z Chingersami, uznaje się całe — miasto Helior za samodzielną jednostkę wojskową. Wnoszę przeto niniejszym o oczyszczenie oskarżonego z zarzutu dezercji, jako że nigdy nie opuścił on tej planety, a co za tym idzie miasta, a co za tym idzie swojej jednostki, a co za tym idzie miejsca odbywania służby.

Zapadła śmiertelna cisza, którą przerwał wreszcie drżący głos przewodniczącego.

— Czy to prawda, Pablo? Nie możemy go rozstrzelać?

Czoło sekretarza pokryło się perlistym potem, kiedy z szaleńczym pośpiechem grzebał w swoich książkach, by w końcu odepchnąć je od siebie i powiedzieć cierpkim tonem:

— Niewzruszona prawda i nic na to nie można poradzić. Ten arabsko — żydowsko — irlandzki błazen załatwił nas bez pudła. Oskarżony jest niewinny.

— Nie będzie egzekucji? — zapytał jeden z sędziów głosem balansującym na krawędzi histerii, podczas gdy inny skrył twarz w dłoniach i zaczął cichutko płakać.

— No, aż tak łatwo się nam nie wywinie — powiedział przewodniczący, zezując groźnie na Bilia. — Jeżeli oskarżony przez cały ten rok nie opuszczał miejsca odbywania służby, to oznacza to, że był na posterunku, a że przez ten rok musiał przecież kiedyś spać, znaczy to, że spał na posterunku. W związku z tym skazuje go na rok i jeden dzień ciężkich robót w wiezieniu wojskowym oraz degradację do stopnia bezpiecznikowego siódmej klasy. Zerwać mu insygnia i zabrać stąd. Idę na golfa.

18.

Areszt Tymczasowy był prowizorycznym budynkiem, skleconym z przymocowanych do metalowego szkieletu plastykowych płyt i ustawionym pośrodku dużego kwadratowego placu. Otaczało go sześć rzędów zasieków z drutu kolczastego pod napięciem, dookoła maszerowały patrole żandarmów z uzbrojonymi w bagnety atomowymi strzelbami, a otwieraniem i zamykaniem prowadzących do budynku drzwi zajmowały się specjalne automaty. Przez jedno z takich wejść wtoczył się do środka kajdanobot, a zaraz za nim przykuty do niego Bill. Kajdanobot przypominał solidną, poruszającą się na klekoczących gąsienicach skrzynie, sięgał Billowi do kolan i wyposażony był w mocną, stalową linkę z kajdankami na końcu. Kajdanki znajdowały się na przegubach Billa. Ucieczka była niemożliwa, bowiem na najmniejszą próbę uwolnienia się, robot reagował z sado — masochistyczną przyjemnością detonacją umieszczonej w swoim wnętrzu miniaturowej bomby atomowej, zabijając siebie, więźnia i sporą grupę znajdujących się w pobliżu osób. Jednak znalazłszy się we wnętrzu budynku robot nie protestował, kiedy dowodzący strażą sierżant rozpiął kajdanki.

— Dobra, mądralo, teraz jesteś u mnie, a to oznacza dla ciebie masę kłopotów — wycedził sierżant. Miał dokładnie wygoloną głowę, pokrytą licznymi bliznami szczękę i małe, blisko siebie osadzone oczy, w których migotały brudne ogniki głupoty.

Bill przymrużył w odpowiedzi swoje i naprężając powoli biceps uniósł w górę swą czekoladową, lewo — prawą rękę. Potężne mięśnie Tembo rozdarły z głośnym trzaskiem cienki materiał więziennego kombinezonu. Bill wskazał na wstążkę orderu Purpurowej Rzutki, którą przypiął sobie do piersi:

— Wiesz, za co to dostałem? — zapytał głuchym, pozbawionym emocji głosem. — Dostałem to za własnoręczne zabicie 13 Chingersów w bunkrze, który kazano mi zdobyć. Natomiast do tego aresztu dostałem się dlatego, że zaraz potem zabiłem sierżanta, który mnie tam posłał. Mówiłeś coś o jakichś kłopotach, sierżancie?

— Jak ty mi nie będziesz sprawiał kłopotów, to ja tobie też nie! — zakwiczał sierżant, odskakując na bezpieczną odległość. — Cela 13, w górę i na prawo… — przerwał nagle i zaczął gryźć na raz wszystkie paznokcie u obu rąk.

Drzwi do numeru 13 były otwarte i Bill zajrzał do wąskiej celi, słabo oświetlonej blaskiem sączącym się przez plastykowe ściany. Niemal całe pomieszczenie zajmowało piętrowe łóżko, pozostawiając tylko wąskie przejście tuż przy ścianie. Umeblowania dopełniały umieszczone vis a vis wejścia dwie wypaczone półki, pod którymi widniał niezmywalny napis: BĄDŹ PRZYZWOITY — OBSCENICZNOŚĆ TO WODA NA MŁYN NIEPRZYJACIELA! Na dolnej pryczy leżał chudy mężczyzna o długiej twarzy oraz małych oczkach i uważnie przypatrywał się Billowi. Bill nastroszył się, odpowiadając podobnym spojrzeniem.

— Właśnie pilnowałem, żeby ci nie zajęli dolnej pryczy — wyjaśnił chudzielec, przenosząc się pośpiesznie na górę. — Tak, właśnie… Nazywam się Blackey i odsiaduję dziesięć miesięcy za to, że powiedziałem jednemu podporucznikowi, żeby sobie lepiej palnął w łeb…

Zawiesił głos, jakby na coś czekając, ale Bill całkowicie go zignorował. Bolały go nogi. Ściągnął błyszczące buciory i wyciągnął się na posłaniu. Nad krawędzią górnej pryczy, niczym wystawiony z nory łebek świstaka, pojawiła się głowa Blackeya.

— Nieprędko dostaniemy coś do żarcia… Co byś powiedział na chabetoburgera? Obok głowy pojawiła się ręka z zawiniętą w folie paczuszką.

Bill przyjrzał się podejrzliwie podarunkowi, po czym rozdarł folię. Powietrze dostało się do środka, tlen połączył się z szybkopalnymi cząsteczkami i po chwili gorący chabetoburger rozsiewał aromatyczny zapach. Bill dodał trochę ketchupu z osobnej, dołączonej do opakowania torebeczki i ostrożnie ugryzł kawałek. Wspaniały, soczysty chabetoburger.

— Ta stara szkapa smakuje tak, jak wyglądała — powiedział Bill z pełnymi ustami. — Jak ci się udało to?

Blackey uśmiechnął się i mrugnął konspiracyjnie.

— Układy. Przynoszą mi, kiedy tylko o to poproszę. Nie dosłyszałem imienia…

Bill. — Jedzenie złagodziło jego nie najlepszy nastrój. — Rok i jeden dzień za spanie na służbie. Rozstrzelaliby mnie za dezercje, ale miałem dobrego obrońcę. Ten burger też był dobry, szkoda, że nie ma go czym popić…

Blackey podał mu małą buteleczkę z napisem SYROP OD KASZLU.

— Specjalność mojego kumpla z oddziałów sanitarnych. Wódka pół na pół z eterem.

— Uuuuh! — stęknął Bill po opróżnieniu połowy butelki i otarł łzy kapiące mu obficie z oczu. Czuł się już niemal pogodzony ze światem. — Dobry z ciebie kumpel Blackey.

— Nie mylisz się — spoważniał Blackey. — Nigdy nie zaszkodzi mieć dobrego kumpla, a już szczególnie w wojsku. Spytaj starego Blackeya, on wie niejedno na ten temat. Jak tam z twoimi mięśniami, Bill? Bill leniwie zademonstrował mu biceps Tembo.

— Miło to widzieć — powiedział z podziwem w głosie Blackey. — Z twoimi mięśniami i moim mózgiem możemy niejedno zdziałać…

— Ja też mam mózg!

— Daj mu odpocząć, od myślenia jestem ja. Więcej widziałem różnych armii niż ty dni w swoim życiu. Pierwszą ranę odniosłem służąc pod Hannibalem, o, to ta blizna — pokazał Billowi biały ślad na wierzchu dłoni. — Przeczułem jednak, że facetowi powinie się noga i zawczasu przeszedłem do chłopców z Rzymu. Od tamtego czasu uczę się pilnie i jak dotąd, zawsze udaje mi się spaść na cztery łapy. Tamtego ranka pod Waterloo zżarłem trochę mydła, dostałem sraczki i zostałem w obozie. Nic nie straciłem, mówię ci. Przeczułem też coś niedobrego nad Sommą — a może to było pod Ypres? Te stare nazwy trochę już mi się mieszają. W każdym bądź razie przeżułem wtedy dobrze papierosa i wsadziłem go sobie pod pachę. Dostałem gorączki i spóźniłem się na przedstawienie, ale wierz mi, wcale tego nie żałuję. Zawsze twierdziłem, że nie ma takich opałów, z których nie można by się wykaraskać.