Выбрать главу

— Nigdy nie słyszałem o tych bitwach. To z Chingersami?

— Nie, wcześniej, dużo wcześniej. Wiele wojen temu.

— Musisz być już dosyć stary, Blackey. Nie wyglądasz na swoje lata.

— Faktycznie, nie jestem już młodzieniaszkiem, ale nie opowiadam o tym, bo i tak mi nikt nie wierzy. A ja przecież pamiętam, jak budowano piramidy i jakie paskudne żarcie dawali w asyryskiej armii, i jaki łomot sprawiliśmy hordzie Mondy, kiedy próbowali się dostać do naszej jaskini.

— To brzmi jak kupa bzdur — zauważył leniwie Bill, pociągając z butelki.

— Wszyscy tak mówią, dlatego wolę siedzieć cicho. Nie wierzą mi, kiedy pokazuję im mój talizman. Wyciągnął dłoń, na której leżał niewielki biały trójkąt o nieco wyszczerbionym jednym boku. — Ząb pterodaktyla. Zastrzeliłem go przy użyciu procy, którą sam wcześniej wynalazłem.

— Wygląda jak kawałek plastyku.

— No właśnie. Teraz już wiesz, dlaczego nikomu nie opowiadam tych historii. Zaciągam się tylko na nowo do armii i…

Bill poderwał się jak dźgnięty szpilką.

— Zaciągasz się na nowo? Przecież to samobójstwo!

— Gdzież tam znowu. W czasie wojny najbezpieczniej jest w wojsku. Tym na pierwszej linii odstrzeliwują tyłki, cywilom na zapleczu rozwalają je bombami, a pośrodku jest jak u Pana Boga za piecem. Na każdego żołnierza biorącego bezpośredni udział w walce przypada od trzydziestu do siedemdziesięciu urzędników. Kiedy opanujesz papierkową robotę, jesteś zdrów. Kto kiedy słyszał, żeby rozstrzeliwano urzędników z kancelarii? Ja zaś jestem znakomitym urzędnikiem. Ale tylko w czasie wojny. Kiedy zdarza się, że w wyniku jakiegoś niedopatrzenia panuje przez jakiś czas pokój, najlepiej jest załapać się do oddziałów pierwszoliniowych. Lepsze żarcie, dłuższe przepustki, sporo podróżowania, nic do roboty.

— A jak wybuchnie wojna?

— Znam 735 różnych sposobów, żeby dostać się do szpitala.

— Nauczysz mnie kilku?

— Dla ciebie wszystko, Bill. Najlepiej wieczorem, kiedy przyniosą żarcie. A przy okazji: strażnik, który roznosi dzisiaj jedzenie, nie chciał mi wyświadczyć pewnej drobnej przysługi, o którą go poprosiłem. Życzę mu serdecznie, żeby sobie złamał rękę…

— Którą? — zapytał Bill, zaciskając z głośnym chrzęstem pięści.

— Och, według twego uznania.

Areszt Tymczasowy był miejscem, w którym przetrzymywano więźniów wysyłanych skądś dokądś. Życie, ku zadowoleniu zarówno aresztantów, jak i ich strażników, toczyło się tutaj spokojnym, nieśpiesznym rytmem. Jeden ze strażników, nowy człowiek, który przeszedł niedawno ze Straży Terytorialnego, miał podczas rozdawania posiłku przykry wypadek, w wyniku którego złamał sobie rękę. Nawet jego koledzy powitali to zdarzenie z zadowoleniem. Mniej więcej raz w tygodniu Blackeya odprowadzano pod eskortą do Sekcji Dokumentów, gdzie na polecenie pewnego podpułkownika fałszował zapisy w księgach rachunkowych. Podpułkownik działał bardzo aktywnie na czarnym rynku, bowiem postanowił zostać milionerem zanim zdążą go wysłać na emerytur. Pracując w Sekcji, Blackey zatroszczył się o to, by strażnicy z Aresztu Tymczasowego otrzymywali niezasłużone awanse, dodatkowe przepustki i gratyfikacje pieniężne za nie istniejące odznaczenia. W rezultacie tych zabiegów Bill i Blackey jedli i pili co dusza zapragnie i robili się coraz grubsi. Działo się tak aż do pewnego ranka, kiedy Blackey wrócił po całonocnej pracy w Sekcji Dokumentów i obudził Billa.

— Mam dobre wiadomości — powiedział. — Wyjeżdżamy.

— Co w tym niby dobrego? — zapytał kwaśno Bill, niezupełnie jeszcze trzeźwy po zakończonej w późnych godzinach wieczornych libacji, — Mnie się tu podoba.

— Może się zrobić dla nas gorąco. Podpułkownik łypie na mnie tak jakoś dziwnie i zdaje się, że ma zamiar wysłać nas gdzieś na drugi koniec galaktyki, na pierwszą linie frontu. Do końca tygodnia jeszcze na — pewno nic nie zrobi, bo muszę dokończyć dla niego parę rzeczy. Załatwiłem więc rozkaz przeniesienia nas jeszcze w tym tygodniu na Tabes Dorsalis, tam gdzie są te kopalnie cementu.

— Planeta Pyłów! — wrzasnął Bill i chwycił Blackeya za gardło. — Zajmująca całą planet kopalnia, gdzie ludzie po paru godzinach umierają na pylicę! Najgorsze piekło, jakie…

— Tylko spokojnie! Otwórz zawory bezpieczeństwa i zmniejsz ciśnienie.: Czy myślisz, że wysłałbym nas na pewną śmierć? Tak to pokazują w telewizji, ale ja mam dostęp do informacji nieoficjalnych. Zgoda, jeżeli trafisz do kopalni, to koniec z tobą, ale mają tam też bazę z całą masą papierkowej roboty, do której biorą zaufanych więźniów, bo zawodowy personel po prostu już nie wystarcza. Zmieniłem ci w kartotece specjalność z bezpiecznikowego, czyli z pewnej śmierci, na kierowcę. Masz, to jest prawo jazdy upoważniające cię do prowadzenia wszystkiego, od monocykla począwszy, na atomowym czołgu skończywszy. Będziemy mieli ciepłe posadki, a co najważniejsze, cała baza jest klimatyzowana.

— Miło było tutaj — westchnął Bill, biorąc z ociąganiem kawałek miękkiego plastyku potwierdzający jego umiejętności obsługiwania całej masy dziwnych pojazdów, z których większości nigdy w życiu nie widział na oczy.

— Raz tu, raz tam… W gruncie rzeczy wszędzie jest tak samo — stwierdził Blackey, pakując swe przybory toaletowe.

Zaczęli podejrzewać, że coś jest jednak nie tak, kiedy na szyje założono im metalowe obroże, skuto łańcuchami z resztą więźniów, a przy załadunku na transportowiec asystował im oddział żandarmerii w pełnym uzbrojeniu bojowym.

— Ruszać się! — wrzasnął jeden ze strażników. — Odpoczniecie sobie na Tabes Dorsalgia! — Gdzie?! — ze zgrozą wykrztusił Bill.

— Słyszałeś, gnojku! Stul pysk!

— Mówiłeś, że to ma być Tabes Dorsalis! — syknął Bill do przykutego przed nim Blackeya. — Tabes Dorsalgia to baza na Venioli, na pierwszej linii frontu. Idziemy do walki!

— Pomyliło mi się przy przepisywaniu — westchnął Blackey. — Nie zawsze wszystko się udaje. Uniknął wymierzonego mu kopniaka, a potem czekał cierpliwie, aż żandarmi skończą tłuc Billa pałkami i wniosą go, nieprzytomnego, na pokład.

19.

Veniola… Spowita całunem mgły planeta, pełna trudnych do wyobrażenia okropieństw, okrążająca ukradkiem upiorne zielone słońce zwane Hernia niczym jakiś odrażający, niedawno wypełzły ze swej kryjówki, złoczyńca. Jakie tajemnice kryły się pod wieczną zasłoną mgły? Jakie nie znane jeszcze monstra czyhały w niezliczonych stawach i czarnych bezdennych lagunach? W obliczu czekających ich niebezpieczeństw ludzie tracili częstokroć zmysły, nie mając odwagi stanąć twarzą w twarz z czymś; co nie miało twarzy… Veniola… Bagnista planeta, zamieszkana przez zdradzieckich Venian…

Było gorąco, wilgotno i śmierdziało, jak diabli. Drewniane ściany nowo wzniesionych baraków zdążyły już niemal zupełnie przegnić. Po zdjęciu butów na stopach momentalnie pojawiał się grzybek. W barakach zdjęto im łańcuchy, bo i tak nie było tutaj dokąd uciec. Bill, zaciskając i otwierając potężną pięść Tembo wyruszył na poszukiwanie Blackeya, ale po chwili przypomniał sobie, że przy opuszczaniu statku Blackey szepnął kilka słów jednemu ze strażników, wsunął mu coś do kieszeni, a po chwili został rozkuty i zniknął z pola widzenia. W tej chwili wypełnia już pewnie jakieś dokumenty w miejscowej kancelarii, a jutro znajdzie się w izbie chorych. Bill westchnął głęboko, po czym zapomniał o całej sprawie, była to bowiem jeszcze jedna z wielu rzeczy, na które nie miał najmniejszego wpływu i zwalił się ciężko na najbliższą pryczę. Momentalnie ze szpary w podłodze wystrzeliła potężnych rozmiarów liana, okręciła się cztery razy dookoła łóżka, unieruchamiając go skutecznie, po czym wbiła mu w nogę ssawki i zaczęła wysysać z niego krew.