Выбрать главу

— Ułożyliśmy co najmniej 30 jardów — powiedział Bill do maszerującego przy nim starego więźnia.

— I co z tego? Venianie podpłyną w nocy i wszystko porozciągają.

W tej chwili Bill postanowił za wszelką cenę się stąd wydostać.

— Masz może jeszcze trochę tego napoju? — zapytał sierżant Ferkel po powrocie do baraków, kiedy Bill usiadł ciężko na pryczy i zabrał się do zeskrobywania z siebie ostrzem noża grubej warstwy błota. Ściął błyskawicznym ruchem wyłażące spod łóżka pnącze i odpowiedział pytaniem na pytanie:

— Czy mógłbym pana prosić o radę, sierżancie?

— Jestem niewyczerpaną fontanną dobrych rad, pod warunkiem, że mam czym przepłukać sobie gardło.

Bill wyciągnął z kieszeni butelkę.

— Jak można się stąd wydostać? — zapytał.

— Dając się zabić — odparł sierżant, unosząc butelkę do ust. Bill wyrwał mu ją z dłoni.

— Tyle to ja wiem i bez pańskiej pomocy! — parsknął.

— I więcej się nie dowiesz! — odparsknął sierżant.

Dotykając się niemal nosami zawarczeli na siebie z głębi gardeł. Po chwili, kiedy już udowodnili sobie nawzajem, jak są twardzi, odprężyli się, sierżant oparł się o ścianę, a Bill z westchnieniem podał mu butelkę.

— A co z pracą w kancelarii? — zapytał.

— Nie mamy kancelarii. Nie mamy w ogóle żadnych dokumentów. Każdy tu prędzej czy później zostaje zabity, a kogo obchodzi, kiedy i jak dokładnie to się stało?

— Rany?

— Idziesz do szpitala, wracasz do zdrowia i z powrotem trafiasz tutaj. — W takim razie jedyne wyjście to bunt! — wykrzyknął Bill.

— Próbowaliśmy już cztery razy, ale nic z tego nie wyszło. Wstrzymywali po prostu dostawy żywności, a nam nie pozostawało nic innego, jak ponownie zgodzić się walczyć. Coś tu jest pokopane z chemią, wszystko na tej planecie jest dla nas śmiertelną trucizną. Bunt może się udać tylko wtedy, jeśli uda nam się zdobyć wystarczającą ilość statków, żeby stąd uciec. Jeżeli masz w związku z tym jakieś pomysły, to skontaktuj się ze Stałym Komitetem ds. Organizacji Buntu.

— Więc nie ma żadnego sposobu?

— Jusz czy to powedżałem… — wybełkotał Ferkel i pijany zwalił się bez czucia na pryczę.

— Zaraz to sprawdzimy — mruknął Bill i przywłaszczając sobie pistolet sierżanta, wymknął się z baraku tylnymi drzwiami.

Wysunięte do przodu pozycje rozbłyskiwały światłami pancernych reflektorów, toteż Bill skierował się w przeciwną stronę, w kierunku wznoszących się w niebo i zniżających ku ziemi rufowych płomieni rakiet. Przypadł do ziemi i pełzł niczym wąż. Wychyliwszy się zza wybujałej kępy roślinności ujrzał przed sobą rzęsiście oświetlone zasieki z drutu kolczastego.

Pocisk z atomowej strzelby wyrwał w ziemi dziurę może jard od jego głowy. Zapłonął jeszcze jeden reflektor i chwycił go w stożek oślepiającego światła.

— Pozdrowienia od dowódcy — rozległ się głos z ukrytych w zasiekach głośników. — Ta informacja jest nagrana na taśmę. Usiłujesz opuścić strefę wojenną i dostać się na teren kwatery głównej. Jest to zabronione. Twoja obecność została wykryta przez automatyczne czujniki, które wycelowały w ciebie sterowane komputerowo działka. Masz sześćdziesiąt sekund na wycofanie się. Bądź patriotą! Wypełniaj swoje obowiązki! Śmierć Chingersoml Pięćdziesiąt pięć sekund. Czy twoja matka ma się dowiedzieć, że jej syn okazał się tchórzem? Pięćdziesiąt sekund. Cesarz zainwestował w ciebie masę pieniędzy — tak mu za to odpłacasz? Czterdzieści pięć sekund…

Bill zaklął desperacko i strzelił w najbliższy głośnik, ale inne wciąż działały, toteż zawrócił i odpełzł w stronę, z której przyszedł.

Kiedy zbliżał się ostrożnie do baraków, starając się nie dać dostrzec nadwrażliwym wartownikom, wszystkie światła nagle zgasły, a dokoła rozpętało się istne piekło strzałów, wybuchów i eksplozji.

20.

Coś prześlizgnęło się koło Billa i jego zaciśnięty na spuście palec drgnął instynktownie. W krótkim, atomowym błysku ujrzał dymiące szczątki martwego Venianina, jak również całą masę żywych Venian idących do ataku. Dał momentalnie nura w bok, dzięki czemu nie dosięgnął go ich skomasowany ogień i umknął w kierunku przeciwnym do ich marszu. Że uciekał akurat w głąb bezkresnych trzęsawisk, nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. „Chcę żyć!!!”, wyło jego małe, trzęsące się ze strachu ja, toteż nie oglądając się na nic gnał na oślep przed siebie.

Kiedy podmokły grunt ustąpił miejsca bagnu, biegło mu się znacznie trudniej, a jeszcze trudniej, kiedy bagno z kolei zmieniło się w głęboką wodę. Po rozpaczliwym, trwającym nie wiadomo ile czasu machaniu kończynami dotarł do dającego jakie takie oparcie trzęsawiska. Runął na jakąś stertę błota i w tej samej chwili w pośladek wbiły mu się czyjeś ostre zęby. Wrzeszcząc jak opętany rzucił się do kolejnej ucieczki, którą tym razem zakończył bardzo szybko, wpadając na niewidoczne w kompletnej ciemności drzewo. Dotknięcie chropowatej, pomarszczonej kory wyzwoliło pradawne instynkty zakodowane głęboko w jego mózgu i wspiął się na drzewo niczym małpa. Wysoko w górze natrafił na odchodzące widlasto od pnia gałęzie i usadowił się na nich wygodnie, z plecami opartymi o pień i wycelowaną przez siebie bronią gotową do strzału. Czuł się teraz bezpieczny, odległe odgłosy walki cichły coraz bardziej i po kilku minutach głowa zaczęła mu się kiwać ze zmęczenia.

Był już szary świt, kiedy otworzył zapuchnięte oczy i zamrugał, rozglądając się dookoła. Na pobliskiej gałęzi siedziała mała jaszczurka i przypatrywała mu się swymi diamencikowymi oczami.

— Eee… ale masz twardy sen — zauważył Chinges.

Strzał Billa zwęglił koniec gałęzi. Chingers wyłonił się spod konaru i otrzepał łapki z popiołu.

— Nie bądź taki nerwowy, Bill — powiedział. — Eee… gdybym chciał, mógłbym cię zabić, kiedy spałeś.

— Ja cię znam — wychrypiał Bill. — Jesteś Gorliwy Jasio.

— Eee… miło spotkcie znajomka, co nie, Bill?

Po gałęzi wędrowała sobie stonoga i Gorliwy Jasio, Chingers chwycił ją w trzy ze swoich rąk. Czwartą odrywał jej po kolei nogi i zjadł ze smakiem.

— Rozpoznałem cię, Bill, i chciałem troszkę z tobą porozmawiać. Niepotrzebnie nazwałem cię wtedy kablem, to nie było w porządku. Robiłeś tylko to, co do ciebie należało. Ale jak właściwie udało ci się mnie zdemaskować, co? Nie powiesz pewnie… — mrugnął zachęcająco.

— Odchrzań się ode mnie, dobra? — warknął Bill i wyciągnął z kieszeni butelkę z syropem od kaszlu. Jasio Chingers westchnął ze smutkiem.

— Oczywiście, nie mogę od ciebie wymagać, żebyś zdradził tajemnice wojskową. Ale może odpowiesz mi na kilka pytań. — Wyrzucił pozbawione kończyn ciało stonogi, pogrzebał w swojej brzusznej torbie i wydobył miniaturowy notatnik i pisak.

— Musisz przede wszystkim wiedzieć, że nie jestem szpiegiem z zawodu, tylko że wzięto mnie do tej roboty z racji mojej specjalności, którą jest egzobiologia. Słyszałeś może coś o tej dyscyplinie?

— Mieliśmy kiedyś pogadankę z takim facetem, nawijał cały czas o jakichś robakach z innych planet i o takich różnych.