— Nie ma o czym mówić.
— Chodźmy już — odezwał się sierżant kawaleni. — Im szybciej, tym lepiej.
Gęstą mgłę przecinały co rusz błyskawice atomowych wybuchów, a grząskim gruntem wstrząsały eksplozje ciężkich pocisków. Poruszali się równolegle do linii ognia, aż wreszcie doszli do miejsca, w którym kanonada prawie zupełnie ustała. Bill, jako jedyny mogący się swobodnie poruszać, przeczołgał się naprzód w celu dokonania rekonesansu. Linie nieprzyjaciela wyglądały na słabo umocnione i wkrótce znalazł miejsce, które najlepiej nadawało się na dokonanie przeskoku. Obwiązał sobie nogę nad kolanem mocnym sznurkiem, zdjętym z jednej z paczek z żywnością, skręcił go mocno przy pomocy jakiegoś kija i połknął pastylki. Potem skrył się za gęstą kępą krzaków i wrzasnął na cały głos:
— Prosto przed siebie, a potem w prawo przy kępie! Biegiem!
Pognał jako pierwszy, a po chwili, kiedy już był pewien, że reszta go widzi, skręcił między drzewa.
— A to co? — zawołał. — Chingersi!
Usiadł opierając się plecami o chropowaty pień, wycelował starannie i odstrzelił sobie prawą stopę. — Ruszać się! — wrzasnął i słyszał, jak jego ludzie pędzą co sił przez zarośla. Wystrzelił parę razy w powietrze, po czym stanął na zdrowej nodze. Strzelba okazała się zupełnie skuteczna, tym bardziej że wcale nie musiał daleko kuśtykać. Dwaj żołnierze, najwidoczniej nowi, bo inaczej zastanowiliby się nad tym, co robią, wybiegli na przedpole i pomogli mu zejść do okopu.
— Dziękuję, koledzy — wydyszał, osuwając się na ziemię. — Wojna to naprawdę piekło.
22.
Wojskowa muzyka wróciła echem od wzgórza, odbijając się od kamienistych występów i umilkła w kojącym cieniu zielonych drzew. Zza zakrętu wyłonił się kroczący dumnie w kłębach kurzu pochód, prowadzony przez wspaniałego robota — orkiestrę. Słońce błyszczało w złotych blachach jego kończyn i odbijało się w wypolerowanych powierzchniach grających donośnie instrumentów. W ślad za nim toczył się z klekotem niewielki oddział robotów pomocniczych, na samym zaś końcu, brzęcząc podskakującymi mu na piersi medalami, maszerował samotny, szpakowaty sierżant. Chociaż droga była równa, sierżant potknął się nagle i zaklął z wprawą, jakiej mógł nabyć tylko podczas długich lat służby.
— Stać! — rozkazał.
Oddział posłusznie stanął, on zaś oparł się o biegnący równolegle do drogi, kamienny murek, podwinął prawą nogawkę i dał znak małym gwizdkiem. Jeden z robotów podjechał pośpiesznie, wręczając mu spore pudło z narzędziami. Sierżant wyjął z pudła płaski klucz, dokręcił obluzowaną nakrętkę w stawie swej sztucznej stopy, a następnie kapnął do niej trochę oleju i opuścił nogawkę. Kiedy wyprostował się, zobaczył bysiowatego, wiejskiego chłopaka, który prowadząc robomuła, zbliżał się do murku odgraniczającego pole od drogi, kończąc głęboką orkę.
— Piwo! — warknął sierżant. — I „Lament Kosmonauty”!
Robot — orkiestra rozpłynął się w rzewnych tonach starej melodii, a kiedy robomuł doszedł do krawędzi poła, na murku stały już dwa zaparowane kufle zimnego piwa.
— Fajnie gra — powiedział chłopak.
— Łyknij sobie ze mną piwa — zaprosił go sierżant, wsypując do jednego kufla biały proszek z ukrytej w dłoni torebki.
— Pewno, że se łyknę, gorąc dzisiaj, jak cho… jak nigdy.
— Powiedz „cholera”, synu. Nie bój się, słyszałem już parę razy to słowo.
— Mamusia nie lubi, jak przeklinam. O, ale pan masz długie zęby!
Sierżant pogładził palcem jeden ze swoich kłów.
— Taki duży chłop jak ty powinien od czasu do czasu trochę sobie poprzeklinać. Gdybyś był żołnierzem, mógłbyś mówić „cholera”, albo nawet „jasna cholera” ile razy zechcesz.
— Nie wiem, czy chciałbym coś takiego mówić — powiedział chłopak, rumieniąc się pod opalenizną. Dzięki za piwo, ale musze do pługa. Mamusia nie lubi, jak rozmawiam z żołnierzami.
— Twoja mamusia ma racje, większość z nich to brudna, przeklinająca, zapijaczona banda. Słuchaj, nie chciałbyś zobaczyć zdjęcia nowego typu robomuła? Może chodzić tysiąc godzin bez wymiany oleju. Sierżant wyciągnął za plecami rękę i robot włożył mu w nią miniaturową przeglądarkę.
— E, no pewnie!
Chłopak podniósł przeglądarkę do oczu, po czym zarumienił się jeszcze bardziej.
— Proszę pana, to nie robomuł, tylko dziewczyna… i ona jest zupełnie…
Sierżant sięgnął błyskawicznie i nacisnął guzik w obudowie przeglądarki. Coś w jej wnętrzu strzeliło i chłopak znieruchomiał, jakby tknięty paraliżem. Nie zareagował, kiedy sierżant wyjął mu ze zmartwiałych palców małe urządzenie.
— Weź to pióro — polecił sierżant i palce chłopca zaciśnęły się posłusznie na obsadce. — A teraz podpisz ten formularz, o tu, gdzie „podpis rekruta”…
Pióro zaskrzypiało na papierze i w tej samej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk.
— Charlie! Co robicie mojemu Charliemu! — zawodziła niemłoda już, siwowłosa kobieta; biegnąc co sił w ich stroń.
— Pani syn służy teraz ku chwale Cesarza — odparł sierżant i przywołał skinieniem ręki zrobotyzowanego krawca.
— Nie! Tylko nie to! — błagała kobieta, czepiając się ręki sierżanta i skrapiając ją obficie łzami. — Straciłam już jednego syna, czy to nie wystarczy?… — Spojrzała w górę przez łzy zalewające jej oczy i zamrugała z niedowierzaniem.
— Ależ… ależ to ty, moje dziecko! Mój Bill wrócił do domu! Nawet z tymi zębami, bliznami, z jedną ręką czarną, a drugą białą, z tą sztuczną stopą — to ty, Bill! Matka zawsze pozna swoje dziecko! Sierżant zmarszczył z namysłem brwi.
— Możliwe, że ma pani racje — powiedział. — Tak mi się wydawało, jakbym skądś znał nazwę tej planety.
Krawiec skończył tymczasem pracę. Papierowy mundur czerwienił się w blasku słońca, a grube na jedną molekułę buty błyszczały oślepiająco.
— Do szeregu! — ryknął Bill i nowy rekrut przesadził jednym susem kamienny murek.
— Billy, Billy! — łkała kobieta. — To twój młodszy brat, Charlie! Nie weźmiesz przecież swego braciszka do wojska, nie weźmiesz, prawda?
Bill pomyślał o swojej matce, o swoim młodszym braciszku Charliem, a potem o miesiącu, o jaki za każdego zwerbowanego rekruta zostanie skrócona pozostająca mu do odbycia służba i wiedział już, co ma odpowiedzieć.
— Oczywiście, że wezmę.
Zagrzmiały fanfary, rozległ się równy łoskot żołnierskich butów, matka, jak to zawsze czynią matki, zaniosła się płaczem, a mały oddział ruszył pod górę zakurzoną drogą i zniknął w blasku zachodzącego słońca.