— Chłopie, ty żeś się chyba z krowcą na głowy zamienił! — Zgłoś się do szkoły oficerskiej!
— Co to ma właściwie znaczyć?
Bill wiedział, co to ma znaczyć, ale się nie odezwał. W ich plutonie było teraz dwa razy mniej ludzi, niż na początku szkolenia. Jednego przeniesiono, ale reszta przebywała albo w szpitalach, albo w domach wariatów, lub też została zwolniona ze służby, bo przecież ciężko okaleczeni inwalidzi do wojska się nie nadają. Część zaś po prostu nie żyła. Ci, którzy przetrwali, pozbyli się co do grama wszystkiego, co nie było kośćmi i absolutnie niezbędnymi do życia organami, a następnie odbudowali resztę w postaci twardych jak stal mięśni i teraz byli już całkowicie przystosowani do panujących w obozie szkoleniowym warunków. Nie zmieniało to jednak w niczym faktu, że ciągle i obozu, i tych warunków serdecznie nienawidzili. Bill podziwiał skuteczność tego systemu. Cywile przejmowali się takimi głupstwami, jak jakieś egzaminy, oceny, potem awanse, emerytury i tysiące innych rzeczy, które zdecydowanie przyczyniały się do obniżenia efektywności pracy. A tutaj — jakież to było bajecznie proste! Wybito po prostu słabszych, pozostawiając silniejszych, nadających się już teraz do wszystkiego. Taki system trzeba było szanować, chociaż nie można było przestać go nienawidzieć.
— Wiecie, czego mi trzeba? Kobiety! — westchnął Brzydal.
— Nie gadaj świństw! — przywołał go do porządku dobrze wychowany Bill.
— Wcale nie gadam świństw! — zaprotestował Brzydal. — Nie powiedziałem przecież, że chciałbym zostać zawodowym żołnierzem, czy że Kostucha jest człowiekiem, tylko że potrzebuję kobiety. A wy nie?
— Ja tam potrzebuję się napić — powiedział Zadek Brown. Pociągnął spory łyk piwa, produkowanego ze sproszkowanego koncentratu, zatrząsł się od stóp do głów i wypluł je na betonową podłogę, skąd natychmiast wyparowało.
— A pewnie, pewnie — zgodził się Brzydal, kiwając energicznie głową. — Kobieta, a potem czegoś się napić. Czego jeszcze może chcieć rękrut na przepustce? — zaskomlał żałośnie.
Zastanawiali się nad tym przez dłuższy czas, ale rzeczywiście, nic innego nie przychodziło im na myśl. Tylko Jasio wystawił głowę spod stołu, gdzie ukradkiem zajmował się czyimś butem i oznajmił, że on osobiście chciałby więcej pasty, ale został zignorowany. Nawet Bill, chociaż starał się ze wszystkich sił, nie mógł wymyśleć nic innego oprócz tych dwóch nierozerwalnie związanych ze sobą rzeczy. Miał co prawda niejasne wrażenie; że będąc cywilem interesował się jeszcze innymi sprawami, ale co to właściwie było — tego nie mógł sobie za nic przypomnieć.
— Nie przejmujcie się, do przepustki już tylko siedem tygodni — odezwał się spod stołu Jasio, po czym stęknął z cicha, otrzymawszy od wszystkich na raz kopniaka.
Chociaż, według ich subiektywnego odczucia, czas wlókł się straszliwie, zachowujące pełen obiektywizm zegary odmierzały go nieustannie i minęły wreszcie jeden za drugim te najdłuższe z długich tygodni. W ciągu tego czasu z pewnością nie mogli narzekać na brak zajęć; walka na bagnety, ćwiczenia z bronią długą, bronią krótką, czyszczenie i jednej i drugiej, orientacja w terenie, musztra, śpiewy chóralne, a wreszcie Prawo Wojenne. Wykłady z tego ostatniego odbywały się z bezlitosną regularnością dwa razy w tygodniu i stanowiły najbardziej wyrafinowaną torturę, a to z racji nieprawdopodobnej senności, jaką wywoływały. Kiedy z głośnika magnetofonu rozlegały się pierwsze skrzypiące, wypowiadane doskonale monotonnym głosem słowa, głowy od razu zaczynały się kiwać. Każde miejsce w audytorium podłączone było do elektroencefalografu, rejestrującego fale mózgowe rękrutów. Kiedy tylko wykres fali alfa wskazywał na to, że któryś ze słuchaczy zapadł w sen, natychmiast w drzemiące pośladki uderzał sporawy ładunek elektryczny, w tyleż bolesny, co skuteczny sposób przywołując ich właściciela do porządku. Nigdy nie wietrzona sala przypominała pogrążoną w półmroku komorę tortur, wypełnioną unoszącym się nad morzem kiwających się głów brzęczącym, jednostajnym głosem, zagłuszanym od czasu do czasu nagłym wrzaskiem podłączonego na chwilę do sieci nieszczęśnika.
Nikt nie słuchał, jakie to okrutne kary i wyroki grożą im za najniewinniejsze nawet wykroczenia. Zdawali sobie doskonale sprawę, że wstępując do wojska zrezygnowali z wszelkich, przysługujących człowiekowi praw i dokładne wyliczanie tego, co stracili, w najmniejszym stopniu ich nie interesowało. Zajęci byli wyłącznie liczeniem godzin dzielących ich od pierwszej przepustki. Rytuał przyznawania tego nad wyraz niechętnie udzielanego przywileju był niezwykle upokarzający, ale niczego innego przecież nie mogli się spodziewać, toteż z opuszczonymi głowami stali cierpliwie w długiej kolejce, gotowi w zmian za kawałek pogniecionej, zadrukowanej folii poświęcić resztki szacunku, jaki jeszcze do samych siebie żywili. Ceremonia wreszcie się skończyła, zaczęła natomiast bitwa o miejsca w jednotorowej kolejce, łączącej obóz z małym rolniczym miasteczkiem Leyville. Linia biegła po estakadzie wyniesionej w gór na słupach, które zawsze znajdowały się pod napięciem — najpierw nad trzydziestostopowej wysokości płotem z drutu kolczastego, a potem nad otaczającym obóz pasem lotnych piasków.
Dokładnie rzecz biorąc Leyville pozostało miasteczkiem rolniczym do czasu, kiedy w jego sąsiedztwie zbudowano obóz szkoleniowy. Od tamtej pory rolnictwem zajmowano się tutaj sporadycznie, tylko wtedy, kiedy nikt z żołnierzy nie był na przepustce. Normalnie sklepy i magazyny zbożowe zamknięte były na cztery spusty, działały natomiast bary i różnego rodzaju domy uciech. Bardzo często zresztą i sklepy i te nieco weselsze instytucje mieściły się pod jednym dachem — wystarczyło pchnąć specjalną dźwignie i skrzynie na zboże zamieniały się w łóżka, sprzedawczynie w rajfurki, kasy zachowywały swą pierwotną funkcje, aczkolwiek ceny znacznie rosły, na kontuarach zaś pojawiały się rzędy szklanek. Do jednego z takich właśnie przybytków, stanowiącego skrzyżowanie zakładu pogrzebowego z barem, zawitał Bill ze swymi przyjaciółmi.
— Co podać; chłopcy? — zapytał z szerokim uśmiechem na ustach właściciel Baru Wiecznego Spoczynku.
— Podwójny płyn do balsamowania zwłok — zażądał Zadek Brown.
— Tylko bez głupich dowcipów, bo wezwę żandarmerie — ostrzegł już bez uśmiechu właściciel, sięgając po butelkę, na której krzykliwy napis PRAWDZIWA WHISKY niezbyt dokładnie przesłaniał znajdujący się pod spodem, a głoszący PŁYN DO BALSAMOWANIA ZWLOK. Kiedy jednak pieniądze zadźwięczały o kontuar, uśmiech wrócił na swoje miejsce.
— Co tylko chcecie, panowie.
Usiedli przy długim, wąskim stole w kształcie skrzyni z metalowymi okuciami i uchwytami po bokach i z rozkoszą pozwolili etylowemu alkoholowi przepłukać ich zakurzone gardła.
— Nigdy nie piłem zanim nie trafiłem do wojska — oznajmił Bill. Wlał w siebie szklaneczkę Starego Mordercy Nerek i podstawił ją po dolewkę.
— Bo nigdy nie musiałeś — uświadomił go Brzydal, rozlewając następną kolejkę. — A pewnie — zgodził się Zadek, po raz kolejny unosząc do ust butelkę.
— Eee… — odezwał się Jasio, siorbiąc niepewnie małymi łyczkami. — To smakuje jak mieszanina cukru, wiórków, różnych estrów i paru wyższych alkoholi.
— Wypij — powiedział trochę niewyraźnie Zadek nie odejmując od ust butelki. — To wszystko bardzo zdrowe.
— A teraz trzeba mi kobiety! — powiedział Brzydal i w jednej chwili znaleźli się przy drzwiach, usiłując wszyscy na raz przez nie się przedostać.