Выбрать главу

Nauczyciele na ogół uważali wrodzony talent Rincewinda do magii za równy wrodzonym talentom ryb do górskich wspinaczek. Pewnie i tak zostałby usunięty z Niewidocznego Uniwersytetu — nie potrafił spamiętać zaklęć, a od papierosów dostawał mdłości. Ale prawdziwe kłopoty sprowadziła na niego dopiero ta głupia historia, kiedy to zakradł się do komnaty, gdzie przykute do pulpitu leżało Octavo. I otworzył je.

Sprawę jeszcze bardziej gmatwało to, że nikt właściwie nie wiedział dlaczego na tę chwilę wszystkie zamki zostały otwarte.

Zaklęcie nie było kłopotliwym lokatorem. Po prostu siedziało w pamięci jak stara ropucha na dnie stawu. Ale kiedy tylko Rincewind czuł się wyjątkowo zmęczony albo przestraszony, Zaklęcie próbowało zostać wypowiedziane. Nikt nie wiedział, co nastąpi, gdy jedno z Ośmiu Wielkich Zaklęć wypowie się samo z siebie. Wyrażano jednak zgodne opinie, że najlepszym miejscem dla obserwacji efektów byłby sąsiedni wszechświat.

To dość niezwykła myśl, skoro przyszła mu do głowy, gdy leżał na stosie igieł ledwie spadł za krawędź świata… ale Rincewind miał uczucie, że Zaklęcie dba o jego życie.

To mi odpowiada, pomyślał.

Usiadł i rozejrzał się. Był miejskim magiem. Wiedział wprawdzie, że rozmaite gatunki drzew różnią się między sobą, dzięki czemu ich ukochani i najbliżsi potrafią je rozpoznać. Ale sam był pewien tylko jednego: że koniec bez liści powinien tkwić w ziemi. Wokół znajdowało się zbyt wiele drzew, ustawionych w całkowitym bezładzie. Od wieków chyba nikt tu nie sprzątał.

Przypominał sobie niejasno, że aby poznać, gdzie człowiek się znalazł, należy sprawdzić, którą stronę pnia porasta mech. Te drzewa miały mech ze wszystkich stron, a prócz tego bulwiaste narośle i sękate stare konary. Gdyby drzewa były ludźmi, tutejsze siedziałyby w fotelach na biegunach.

Rincewind kopnął najbliższe. Z bezbłędną dokładnością zrzuciło na niego żołądź.

— Au — mruknął.

Drzewo odpowiedziało głosem podobnym do dźwięku otwieranych, bardzo starych drzwi.

— Dobrze ci tak.

Na długą chwilę zapadła cisza.

— Ty to powiedziałeś? — zapytał wreszcie Rincewind.

— Tak.

— I to też?

— Tak.

— Aha. — Zastanowił się. Po czym spróbował: — A może przypadkiem wiesz, jak wyjść z tego lasu?

— Nie. Nie podróżuję zbyt często — odparło drzewo.

— To chyba nie bardzo ciekawe zajęcie: być drzewem.

— Nie mam pojęcia. Nigdy nie byłem niczym innym. Rincewind przyjrzał się drzewu uważnie. Wyglądało dokładnie tak jak wszystkie inne drzewa, które dotąd widywał.

— Jesteś magiczne? — spytał.

— Nikt mi tego nie mówił — stwierdziło drzewo. — Ale chyba tak.

Nie mogę rozmawiać z drzewem, myślał Rincewind. Gdybym rozmawiał z drzewem, byłbym szaleńcem. A nie jestem szaleńcem, zatem drzewa nie mówią.

— Do widzenia — rzekł stanowczo.

— Zaraz, nie odchodź — zaczęło drzewo, ale natychmiast zrozumiało, że to beznadziejne.

Obserwowało, jak Rincewind zataczając się brnie przez krzaki. Potem wróciło do wyczuwania słońca na liściach, chlupotu i bulgotania wody wokół korzeni, pływów i prądów soku odpowiadającego na naturalne przyciąganie słońca i księżyca. Nie ciekawe, myślało. Dziwne określenie. Drzewa mogą ociekać, robią to po każdym deszczu, ale jemu chodziło chyba o coś innego. I jeszcze: czy można być czymś innym?

Rincewind nigdy już nie rozmawiał z tym szczególnym drzewem, ale ich krótka wymiana zdań posłużyła za fundament pierwszej drzewnej religii, która z czasem ogarnęła wszystkie lasy świata. Podstawowy dogmat wiary owej religii brzmiał: jeśli drzewo było dobrym drzewem, jeśli prowadziło życie czyste, przyzwoite i uczciwe, może być pewne przyszłego życia po śmierci. A jeśli było drzewem naprawdę dobrym, kiedyś dostąpi reinkarnacji jako pięć tysięcy rolek papieru toaletowego.

Kilka mil dalej Dwukwiat także był zdumiony swym nagłym powrotem na Dysk. Siedział na kadłubie Śmiałego Wędrowca, który z bulgotem pogrążał się wolno w ciemnych wodach sporego jeziora otoczonego lasem.

To dziwne, ale Dwukwiat specjalnie się nie zmartwił. Był turystą, pierwszym z gatunku, który na Dysku ewolucja miała dopiero stworzyć. Podstawę jego istnienia stanowiło niewzruszone przekonanie, że nic złego nie może mu się przytrafić… ponieważ on się nie miesza. Wierzył także, że każdy może zrozumieć, co się do niego mówi, pod warunkiem, że mówi się głośno i powoli. Jak również że ludzie są generalnie godni zaufania i że między ludźmi dobrej woli można rozwiązać każdy problem, jeśli tylko będą kierowali się rozsądkiem.

Pozornie dawało mu to szansę przetrwania minimalnie mniejszą niż, powiedzmy, śledzia w mydlinach. Jednak ku zdumieniu Rincewinda wszystko to zdawało się sprawdzać. Całkowite lekceważenie wszelkich zagrożeń sprawiało jakoś, że zagrożenia zniechęcały się, rezygnowały i znikały.

Zwykła groźba utonięcia nie miała żadnych szans. Dwukwiat był pewien, że w dobrze zorganizowanym społeczeństwie ludzie nie mogą ot, tak sobie, tonąć. Martwił się za to, gdzie podział się jego Bagaż. Pocieszył się myślą, że Bagaż zrobiony jest z myślącej gruszy i powinien mieć dość rozumu, żeby samemu o siebie zadbać.

W jeszcze innej części lasu młody szaman przechodził niezwykle istotny element swego szkolenia. Zjadł świętego muchomora, wypalił uświęcone kłącze, starannie roztarł na proszek mistyczny grzyb i umieścił go w rozmaitych otworach ciała. Teraz, siedząc ze skrzyżowanymi nogami pod sosną, koncentrował się przede wszystkim na nawiązaniu kontaktu z niezwykłymi i cudownymi tajemnicami jądra Istnienia, głównie zaś na powstrzymaniu czubka głowy, by nie odkręcił się od pozostałej części i nie odleciał.

W jego wizjach wirowały błękitne czworoboczne trójkąty. Od czasu do czasu uśmiechał się mądrze do niczego konkretnego i wypowiadał słowa typu: „Ou!” albo „Ach”.

Wtem coś zadrżało w powietrzu i nastąpiło zjawisko, które później opisał jako „coś w rodzaju jakby eksplozji, tylko na odwrót, rozumiecie”. I nagle tam, gdzie przedtem niczego nie było, pojawiła się duża, poobijana, drewniana skrzynia.

Wylądowała ciężko na kupie liści, wysunęła dziesiątki małych nóżek i odwróciła się niezgrabnie, by spojrzeć na szamana. To znaczy, nie miała wprawdzie twarzy, ale nawet wśród grzybowej mgiełki młody człowiek był przeraźliwie pewien, że skrzynia mu się przygląda. I to nie z sympatią. Zadziwiające, jak złośliwie może wyglądać dziurka od klucza i kilka otworów na sznury.

Ku niewypowiedzianej uldze szamana kufer wykonał gest podobny do drewnianego wzruszenia ramionami, po czym lekkim truchtem odbiegł między drzewa.

Z nadludzkim wysiłkiem szaman przypomniał sobie właściwą sekwencję poruszeń prowadzącą do wstania. Zdołał nawet przejść kilka kroków, nim spojrzał w dół i zrezygnował, gdyż skończyły mu się nogi.

Tymczasem Rincewind znalazł ścieżkę. Zakręcała często, i pewniej by się czuł, gdyby była wybrukowana. Jednak podążał nią, bo uznał, że zawsze to jakieś zajęcie.

Kilka drzew usiłowało nawiązać rozmowę, jednak Rincewind był niemal pewien, że nie jest to normalne zachowanie drzew. Dlatego je ignorował.

Dzień wydłużał się. Nie dochodził tu żaden dźwięk z wyjątkiem brzęczenia paskudnych, żądlących owadów, z rzadka trzasku padającej gałęzi i szeptów drzew, dyskutujących o religii i problemach z wiewiórkami. Rincewind zaczynał odczuwać samotność. Wyobraził sobie, że na zawsze już ma zamieszkać w lesie, sypiać na liściach i żywić się… żywić się… tym, czym można się w lesie pożywić. Drzewami, jak przypuszczał, orzechami i jagodami. Będzie musiał…