Выбрать главу

Inny typ magów uważał takie poglądy za zwykły gaz bagienny. Nie chcieli mieć nic wspólnego z żadnymi wizerunkami, jeśli nie były zrobione z wosku i nie miały powbijanych igieł.

Przywódcy ośmiu obrządków należeli do grupy tradycjonalistów, co do maga. Dlatego przyrządy zgromadzone wokół oktogramu wyglądały zdecydowanie okultystycznie, bez żadnych udziwnień. Ze wszystkich stron leżały baranie rogi, czaszki, stały barokowe konstrukcje z metalu i grube świece. A przecież młodsi magowie odkryli, że Rytuału AshkEnte można dopełnić, używając tylko trzech małych kawałków drewna i czterech centymetrów sześciennych mysiej krwi.

Przygotowania wymagały zwykle kilku godzin, ale połączona moc najstarszych magów pozwoliła znacznie skrócić ten czas. Po zaledwie czterdziestu minutach Galder zaintonował ostatnie słowa zaklęcia. Zawisły przed nim na moment, nim się rozwiały.

Powietrze w środku oktogramu zamigotało, zawirowało i nagle stanęła tam wysoka mroczna postać. Czarny płaszcz z kapturem zakrywał ją prawie całą — prawdopodobnie tym lepiej. W dłoni ściskała kosę i trudno było nie zauważyć, że to, co powinno być palcami, jest tylko białymi kośćmi.

Druga koścista dłoń trzymała małe kostki sera i ananasa na patyczku.

— CO JEST? — zapytał Śmierć głosem tak ciepłym i barwnym jak góra lodowa. — BYŁEM NA BALU — dodał z lekkim wyrzutem.

— O Istoto Ziemi i Ciemności, nakazujemy ci porzucić… — zaczął Galder stanowczym, rozkazującym tonem. Śmierć kiwnął głową.

— TAK, TAK. ZNAM TO WSZYSTKO — powiedział. — PO CO MNIE WEZWALIŚCIE?

— Podobno możesz zajrzeć w przeszłość i przyszłość — wyjaśnił Galder odrobinę ponury, ponieważ lubił wygłaszać tę wspaniałą mowę o przyzywaniu i nakazywaniu. Ludzie uważali, że dobrze w niej wypada.

— TO SZCZERA PRAWDA.

— W takim razie możesz nam wytłumaczyć, co takiego zdarzyło się dzisiaj rano? — spytał Galder. Wyprostował się i dodał głośno: — Nakazuję ci w imię Azimrotha, T’chikela i…

— DOBRA, DOBRA. ROZUMIEM, O CO CI CHODZI — przerwał Śmierć. — A CZEGO KONKRETNIE CHCIELIBYŚCIE SIĘ DOWIEDZIEĆ? SPORO RZECZY ZASZŁO DZISIAJ RANO. LUDZIE RODZILI SIĘ I UMIERALI, WSZYSTKIE DRZEWA TROCHĘ UROSŁY, FALE NA MORZU TWORZYŁY CIEKAWE WZORY…

— Pytani o Octavo — wyjaśnił chłodno Galder.

— O TO? OCH, TO ZWYKŁE DOSTROJENIE RZECZYWISTOŚCI. JAK ROZUMIEM, OCTAYO ABSOLUTNIE NIE CHCIAŁO UTRACIĆ SWOJEGO ÓSMEGO ZAKLĘCIA. A TO ZAKLĘCIE NAJWYRAŹNIEJ SPADAŁO Z DYSKU.

— Chwileczkę. — Galder poskrobał się po brodzie. — Czy mówimy o tym, które tkwi w głowie Rincewinda? Taki wysoki, trochę chudy? O tym, które on…

— …KTÓRE PRZEZ TE LATA NOSIŁ W SWOJEJ GŁOWIE. TAK.

Galder zmarszczył czoło. Po co tyle zachodu? Wszyscy wiedzą, że kiedy umiera mag, wszystkie zaklęcia w jego głowie wydostają się na wolność. Więc po co się męczyć, żeby ratować Rincewłnda? Zaklęcie w końcu samo dopłynęłoby / powrotem.

— Domyślasz się, dlaczego? — zapytał bez zastanowienia. Opamiętał się jednak od razu i dodał szybko: — W imię Yrripha i Kcharli, nakazuję ci i…

— WOLAŁBYM, ŻEBYŚ PRZESTAŁ CIĄGLE TO POWTARZAĆ — mruknął Śmierć. — WIEM TYLKO TYLE, ŻE WSZYSTKIE OSIEM ZAKLĘĆ MUSI ZOSTAĆ WYPOWIEDZIANE NARAZ, PODCZAS NAJBLIŻSZEJ NOCY STRZEŻENIA WIEDŹM. W PRZECIWNYM RAZIE DYSK BĘDZIE ZNISZCZONY.

— Głośniej tam! — zażądał Greyhald Spold.

— Zamknij się! — warknął Galder.

— JA?

— Nie, on. Durny staruch…

— Słyszałem — oznajmił Spold. — Wy, młodzi… Urwał. Śmierć przyjrzał mu się w zamyśleniu, jakby próbował zapamiętać jego twarz.

— Spokojnie — poprosił Galder. — Mógłbyś powtórzyć ostatnie zdanie? Dysk będzie jaki?

— ZNISZCZONY — powtórzył Śmierć. — MOGĘ JUŻ IŚĆ? ZOSTAWIŁEM DRINKA.

— Jeszcze chwilę. W imię Cheliliki, Orizone i tak dalej, co to znaczy „zniszczony”?

— TO STAROŻYTNE PROROCTWO WYPISANE NA WEWNĘTRZNYCH MURACH WIELKIEJ PIRAMIDY TSORTU. ZNACZENIE SŁOWA „ZNISZCZONY’ WYDAJE MI SIĘ DOŚĆ OCZYWISTE.

— To wszystko, co możesz nam zdradzić?

— TAK.

— Ale do Nocy Strzeżenia Wiedźm zostały tylko dwa miesiące!

— ISTOTNIE.

— Powiedz przynajmniej, gdzie jest teraz Rincewind!

Śmierć wzruszył ramionami. Był to gest, do którego jego budowa wyjątkowo się nadawała.

— W LESIE SKUND, PO KRAWĘDZIOWEJ STRONIE GÓR RAM-TOPU.

— Co on tam robi?

— UŻALA SIĘ NAD SOBĄ.

— Aha.

— MOGĘ JUŻ IŚĆ?

Galder z roztargnieniem skinął głową. Myślał z żalem o rytuale odpędzenia, zaczynającym się od słów „Zniknij, ohydny cieniu” i mającym kilka nieźle brzmiących wersów, które pilnie ćwiczył. Ale jakoś nie potrafił wzbudzić w sobie entuzjazmu.

— A tak — powiedział. — Tak, oczywiście. Dziękuję ci. — Po czym, jako że nie należy robić sobie wrogów pośród istot nocy, dodał uprzejmie: — Mam nadzieję, że to udany bal.

Śmierć nie odpowiedział. Patrzył na Spolda w sposób, w jaki pies spogląda na kości… Chociaż w tym przypadku było raczej odwrotnie.

— Powiedziałem: mam nadzieję, że to udany bal — powtórzył głośniej Galder.

— W TEJ CHWILI OWSZEM — odparł spokojnie Śmierć. — OBAWIAM SIĘ, ŻE O PÓŁNOCY NASTRÓJ SZYBKO SIĘ POGORSZY.

— Dlaczego?

— SPODZIEWAJĄ SIĘ, ŻE WTEDY ZDEJMĘ MASKĘ. Zniknął, pozostawiając tylko wykałaczkę i krótką papierową serpentynę.

Całe to zajście miało swego niewidzialnego obserwatora. Oczywiście, działał on wbrew wszelkim regułom. Jednak Trymon wiedział o regułach wszystko i zawsze uważał, że dobre są do stanowienia, nie do przestrzegania.

Zanim jeszcze ośmiu magów zaczęło poważną kłótnię o to, co właściwie miała na myśli mroczna zjawa, Trymon znalazł się już na głównym poziomie uniwersyteckiej biblioteki.

To miejsce budziło lęk. Wiele ksiąg było magicznych, a nie wolno zapominać, że grimoire’y byłyby śmiertelnie groźne w rękach bibliotekarza, który dba o porządek. Dlatego mianowicie, że z pewnością próbowałby je ustawić na jednej półce. Nie jest to dobry pomysł przy książkach, z których wycieka magia. Więcej niż jedna, najwyżej dwie obok siebie tworzą Czarną Masę Krytyczną. W dodatku wiele pomniejszych zaklęć jest bardzo wybrednych w kwestii sąsiadów, zaś niezadowolenie wyrażają zwykle, ciskając swe księgi po całej sali. I oczywiście zawsze trwa na wpół wyczuwalna obecność Stworów z Piekielnych Wymiarów, które gromadzą się wokół magicznych przecieków i bezustannie sprawdzają szczelność murów rzeczywistości.

Stanowisko magicznego bibliotekarza, spędzającego całe dnie w takiej silnie naładowanej atmosferze, wiąże się ze sporym ryzykiem zawodowym.

Główny Bibliotekarz siedział na blacie biurka i spokojnie obierając pomarańczę, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Podniósł głowę, kiedy wszedł Trymon.

— Szukam czegoś na temat Piramidy Tsortu — oznajmił Trymon. Przygotował się: wyjął z kieszeni banana.

Bibliotekarz z żalem popatrzył na owoc i ciężko zeskoczył na podłogę. Trymon poczuł, że w rękę wsuwa mu się miękka dłoń… Bibliotekarz pociągnął go za sobą, kołysząc się smutnie między półkami. Trymon miał uczucie, jakby trzymał małą skórzaną rękawiczkę.

Księgi wokół skwierczały i iskrzyły. Od czasu do czasu przypadkowy błysk bezkierunkowej magii strzelał do precyzyjnie ustawionych, przybitych do półek prętów uziemiających. W powietrzu unosił się metaliczny błękitny zapach, a na samej granicy słyszalności rozlegało się przerażające ćwierkanie piekielnych istot.